[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gdzieś z zachodniej Rosji do Nowego Jorku - płynęli osobno różnymi statkami,
ponieważ pierwsza żona ojca wciąż żyła, a on nie poznał jeszcze mojej matki - żadne
nie widziało na oczy pomarańczy. Mojego brata poczęstowano nią na parowcu
wiozącym go przez Atlantyk. Ponieważ było to dla niego coś nieznanego, odmówił.
Nazajutrz, usłyszawszy od innych, jak wspaniały ma smak, chciał spróbować, ale
zapasy wyczerpały się; nie pozostała ani jedna.
Takie też było życie.
Nasi dorośli ciężko pracowali, zarówno mężczyzni, jak i kobiety, i rzadko
kiedy się kłócili. Sporów nie załatwiało się przez kłótnie. Nie nadużywali alkoholu,
na ogół się nie rozwodzili i jeśli nie obrzezano ich umiejętniej, niż było obrzezane
moje własne pokolenie, nie sypiali z żonami lub mężami znajomych i sąsiadów.
Słyszałem kiedyś, jak George Mandel, mój dawny przyjaciel z Coney Island i
spośród znanych mi ludzi, pierwszy, któremu udało się zostać pisarzem, prezentuje
w telewizyjnym wywiadzie opis Coney Island. Miałbym kłopot, chcąc do niego coś
dodać. Jeśli ktoś musi już dorastać w slumsach, powiedział, używając tego słowa z
komiczną przesadą, trudno sobie wyobrazić lepsze.
W mojej części Coney Island czynszowe kamienice stały prawie przy każdej
uliczce i przecinających je alejach. Te większe wzniesione były z cegły i miały trzy
albo cztery piętra. Na parterze mogły się mieścić sklepy i warsztaty, takie jak zakład
krawiecki pana Kaisera albo narożny sklep spożywczy w moim budynku, który
działał dość krótko, a potem urządzono w nim kilka mieszkań. Przy każdej uliczce
były też węższe, niższe domy wzniesione przeważnie z matowej żółtej cegły, ze
schodkami prowadzącymi na ganek i piwnicami poniżej poziomu ulicy; mogły je
zajmować dwie albo nawet trzy rodziny, chociaż wiele było zamieszkanych
wyłącznie przez jedną. Tylko w kilku nowszych budynkach działały windy. Były
samoobsługowe i przez jakiś czas budziły nasze wielkie zainteresowanie, stanowiły
też miejsce nie wymagającej wiele wysiłku, a czasami złośliwej zabawy w deszczowe
dni. Jedną ze sztuczek było naciskanie wszystkich przycisków, żeby zwolnić bieg
windy. Do dziś mam pod powiekami obraz starszych mężczyzn i kobiet (starszymi
mężczyznami i kobietami stali się w końcu nasi rodzice i moja własna matka)
wspinających się z trudem po stromych schodach, kobiet na ogół taszczących
brązowe torby ze spożywczego albo od rzeznika. Gdy ktoś z nas wychodził z
mieszkania na drugim piętrze, przypominano mu, żeby wyrzucił śmiecie do
metalowych pojemników z pokrywką, które zawsze czekały w pasażu przy
kamienicy. W okolicy były także drewniane domy, niektóre z małymi podwórkami i
skromnymi ogródkami z tyłu i od frontu. Miały szalowane ściany i spadziste, kryte
gontem dachy, które różniły się od płaskiego dachu naszego budynku, gdzie
sterczały anteny radiowe i suszyła się na sznurach bielizna.
W różnych punktach Coney Island, w większości blisko plaży, stały
kompleksy bungalowów oraz mniejszych i większych drewnianych domków
zwanych willami , dworkami i esplanadami . Zbudowano je chyba, zanim się
tam pojawiliśmy. Na pewno istniały, kiedy zwróciłem na nie uwagę jako małe
dziecko; i pózniej, po wojnie, kiedy się ożeniłem i wyjechałem na studia. Przez
dziewięć miesięcy w roku były zamknięte na cztery spusty, a potem nagle roiło się w
nich od ludzi, którzy wynajmowali ciasne sypialnie i stróżówki na lato i przyjeżdżali
podekscytowani z własną pościelą oraz wózkami dla dzieci - miało się wrażenie, że
prawie wszyscy zjawiają się w ciągu kilku dni. Napływali z innych części Brooklynu,
takich jak Williamsburg oraz East New York, a także z Manhattanu, Bronxu i New
Jersey, aby spędzić następne kilka miesięcy w tłoku, zapewne nie do zniesienia dla
ludzi bardziej wyrafinowanych i mniej towarzyskich i najprawdopodobniej nie do
zniesienia dla pokolenia, które wychowali. Letnicy byli na ogół zadowoleni z kwater,
te same rodziny wracały bowiem rok w rok z własną pościelą i dorastającymi
dziećmi do tych samych prymitywnych willi , dworków i esplanad . Niektórzy
z chłopaków zostawali naszymi wakacyjnymi przyjaciółmi; czekaliśmy na ich
przyjazd i chętnie graliśmy z nimi w karty o jednocentówki i kapsle od butelek po
oranżadzie albo pozwalaliśmy zagrać w drużynie punchballu Trzydziestej Pierwszej
Zachodniej, zwłaszcza gdy brakowało nam zawodników.
Między naszą kamienicą i drugim mniejszym budynkiem przy rogu Railroad
Avenue, stał mały piętrowy bungalow z podwórkiem w środku. Na parterze tej
drugiej kamienicy był sklep, w którym sprzedawał słodycze pan Moses wraz ze
swoją żoną i córką; mieszkali w apartamencie na tyłach. Pan Moses handlował
również gazetami, w jidysz oraz po angielsku, a stojąca w jego sklepie publiczna
budka telefoniczna była przez dłuższy czas jedynym automatem na całej ulicy.
Korzystały z niej wszystkie rodziny, telefonując i przyjmując rozmowy. W tamtych
czasach w tak zwanej centrali wciąż dyżurowała niewidzialna telefonistka, mówiąca:
Proszę podać numer . Każdy, kto biegł, żeby sprowadzić do sklepu osobę, do której
telefonowano, mógł oczekiwać napiwku w zwyczajowej wysokości dwóch centów.
Moja siostra przypomina sobie teraz, że wszyscy chłopcy, którzy zapraszali ją na
randkę, musieli smalić do niej cholewki przez telefon, który odbierała w sklepie pana
Mosesa.
Po drugiej stronie ulicy był duży ośrodek wczasowy o nazwie West End Villa,
w którym stały szeregowo jednorodzinne bungalowy. Poza sezonem bawiliśmy się
tam w berka, biegając po gankach i przeskakując przez balustrady. W głębi ośrodka,
na dwóch kondygnacjach podobnych do tych, które widuje się w dzisiejszych
motelach, mieściły się letnie apartamenty i prawdopodobnie dzięki ich istnieniu mój
brat poznał dziewczynę, swoją przyszłą żonę. Być może nie spotkał jej akurat tam,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]