[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Czy wszyscy zjedli, ile chcieli?
W tonie jego głosu brzmiało ostrzeżenie, wynikłe z dumy posiadania, i chłop-
cy zaczęli jeść szybciej, póki czas. Widząc, że nie zapowiada się, by prędko skoń-
czyli, Jack powstał z pnia, który służył mu za tron, i przeszedł na skraj murawy.
Spojrzał na Ralfa i Prosiaczka wyniośle spoza maski z farby. Stali teraz trochę
dalej od trawiastego gruntu i jedząc Ralf wpatrywał się w ognisko. Spostrzegł, że
płomienie stały się widoczne na tle przyćmionego światła. Nadszedł wieczór, ale
nie niósł z sobą spokojnego piękna, tylko grozbę niepohamowanych mocy.
 Dajcie mi pić!  rozkazał Jack.
Henry przyniósł łupinę kokosa, a on zaczął pić patrząc na Ralfa i Prosiaczka
sponad nierównej skorupy. W brązowych wypukłościach jego ramion drzemała
siła, a na ramieniu stroszyło się poczucie władzy skrzecząc do ucha jak małpa.
 Siadać wszyscy.
Chłopcy usiedli przed nim w rzędach, ale Ralf i Prosiaczek pozostali nieco da-
lej, stojąc na piasku. Jack zignorował ich na razie, skierował maskę ku siedzącym
chłopcom i uniósł włócznię.
112
 Kto przyłącza się do mego szczepu?
Ralf zrobił nagły ruch i potknął się. Część chłopców zwróciła ku niemu głowy.
 Dałem wam jedzenie  rzekł Jack  a moi myśliwi będą was strzegli
przed zwierzem. Kto przyłącza się do mego szczepu?
 Ja jestem wodzem  powiedział Ralf  boście mnie wybrali.
Musimy pilnować ognia. A wy uganiacie się za jedzeniem. . .
 Sam się uganiasz!  krzyknął Jack.  Spójrz na kość, którą trzymasz
w ręku!
Ralf poczerwieniał.
 Są między nami myśliwi. Zdobywanie pożywienia to ich obowiązek.
Jack znowu go zignorował.
 Kto przyłącza się do mego szczepu i bawi się z nami?
 Ja tu jestem wodzem  powtórzył Ralf z drżeniem w głosie.
 Co będzie z ogniskiem? Poza tym ja mam konchę. . .
 Ale jej nie trzymasz w ręku  powiedział Jack drwiąco.  Zostawiłeś.
Widzisz, mądralo? A poza tym koncha jest nieważna na tym końcu wyspy.
Nagle strzelił piorun. Tym razem był w nim wyrazny łoskot uderzenia, a nie
tylko przetaczające się dudnienie.
 Koncha tutaj też jest ważna  rzekł Ralf  i na całej wyspie.
 Tere-fere.
Ralf przebiegł wzrokiem twarze chłopców. Nie znalazł w nich poparcia i od-
wrócił oczy, zmieszany i spocony. Prosiaczek szepnął:
 Ognisko, ocalenie.
 Kto się przyłącza do mojego szczepu?
 Ja.
 I ja.  I ja.
 Wezmę konchę i zatrąbię  powiedział Ralf słabo  zwołam zebranie.
 Nie usłyszymy.
Prosiaczek trącił Ralfa w rękę.
 Chodz. Pachnie awanturą. Już się najedliśmy.
Za lasem błysnęło oślepiająco i znów huknął piorun, a jeden z malców zaczął
pochlipywać. Spadły pierwsze wielkie krople, głośno uderzając w piach.
 Idzie burza  rzekł Ralf  będzie lało jak wtedy, kiedyśmy wylądowali.
Kto teraz mądrzejszy? Gdzie wasze szałasy? Gdzie się schronicie?
Myśliwi z niepokojem patrzyli na niebo, kuląc się pod uderzeniami deszczu.
Fala niepokoju rozchwiała szeregi. Migotliwe błyski stały się jaśniejsze, a huk
piorunów nie do zniesienia. Maluchy zaczęły wrzeszczeć i biegać w kółko.
Jack zeskoczył na piach.
 Tańczymy nasz taniec! Dalej! Tańczyć!
Przebiegł, potykając się w głębokim piasku, na niewielką skalną półkę za
ogniskiem. Ciemność i grozę wiszącą w powietrzu rozjaśniały tylko błyskawice;
113
za Jackiem podążali z krzykiem chłopcy. Roger udawał dzika, chrząkał i zaszar-
żował na Jacka, który uskoczył w bok. Myśliwi wzięli włócznie, kucharze rożny,
a reszta chłopców nie dopalone polana. Krąg zaczął się obracać, rozległ się przy-
śpiew. Roger naśladował przerażoną świnię, maluchy biegały i podskakiwały na
zewnątrz kręgu. Prosiaczek i Ralf zapragnęli schronić się przed grozbą niebios
w tej szalonej, ale dającej złudzenie bezpieczeństwa społeczności. Cieszyli się,
że mogli dotykać brązowych pleców zapory, która osaczyła strach i pozwoliła go
opanować.
 Nożem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew!
Ruchy stały się regularne, a śpiew zatracił nerwowość i zatętnił równym ryt-
mem, jak krew w żyłach. Roger przestał udawać dzika i wrócił do roli myśliwego,
tak że środek kręgu ział teraz pustką. Kilku maluchów utworzyło własny krąg, po-
tem drugi, i te uzupełniające kręgi obracały się i obracały, jakby samo powtarzanie
tego ruchu mogło przynieść bezpieczeństwo. Wszystko drgało i pulsowało jak je-
den organizm. Ciemne niebo rozerwała bladosina szrama. Chwilę pózniej spadł
na nich huk, niby trzask gigantycznego bata. Zpiew wzniósł się o ton w udręce.
 Nożem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew!
Paniczny strach zrodził nowe pragnienie, pragnienie dojmujące, palące, ślepe.
 Nożem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew!
Znowu sinoblada szrama postrzępiła niebo i rozległ się gwałtowny wybuch.
Maluchy krzyczały i rozproszyły się w ucieczce znad skraju lasu, a jeden z nich
z przerażenia wdarł się w krąg starszaków.
 To on! On!
Krąg zmienił się w podkowę. Z lasu coś pełzło ku nim. Zbliżało się niepewnie,
ukradkiem. Dziki wrzask, który się podniósł na widok zwierza, był jak ból. Zwierz
wtoczył się w środek podkowy.
 Nożem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew!
Bladosina szrama nie schodziła teraz z nieba, huk był nie do zniesienia. Simon
krzyczał coś o nieżywym człowieku na szczycie góry.
 Nożem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew! Ukatrupić!
Opadły kije i w paszczęce kręgu rozległ się chrzęst i ryk. Zwierz padł na kola-
na w samym środku, osłaniając twarz ramionami. Krzyczał coś w piekielnej wrza-
wie o trupie na wierzchołku góry. Skoczył naprzód, przedarł się przez pierścień
i spadł ze stromej skały na piasek nad wodą. Tłum ruszył za nim ławą, ześliznął
się na dół, skoczył na zwierza, wrzeszczał, bił, szarpał, gryzł. Nie było żadnych
słów, żadnych innych ruchów, tylko to szarpanie kłów i pazurów.
Potem niebo otworzyło się i lunęły wodospady deszczu. Woda odbijała się od
szczytu góry, rwała liście i gałęzie z drzew, zimnym prysznicem oblała stos drga-
jących ciał na plaży. Stos rozsypał się i pojedyncze postacie zaczęły się oddalać
chwiejnym krokiem. Tylko zwierz leżał nieruchomo o parę kroków od krawędzi
114
morza. Nawet w tym deszczu widzieli, jaki to był mały zwierz; krew jego już
barwiła piach.
Gwałtowny podmuch rzucił strugi deszczu w bok zmiatając z drzew kaska-
dy wody. Na wierzchołku góry spadochron wydął się i targnął; siedząca postać
osunęła się, dzwignęła na nogi, okręciła wokół własnej osi i poszybowała w dół,
poprzez bezmiar przesyconego wilgocią powietrza, drepcąc niezdarnie nogami po
wierzchołkach drzew; zniżała się i zniżała, aż spadła na plażę, a chłopcy z krzy-
kiem rzucili się do ucieczki. Potem spadochron poniósł postać dalej orząc nią
wody laguny, wreszcie grzmotnął nią o rafę i cisnął w otwarte morze.
Koło północy deszcz ustał i chmury odpłynęły, a niebo znów się rozjątrzyło
niewiarygodnymi kagankami gwiazd. Potem wiatr zamarł i słychać było tylko [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl