[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dochodził, i oto stanęliśmy naprzeciwko siebie, oddziele-
ni jedynie długością alejki. Patrzył prosto na mnie. Za-
257
uważyłem ruch jego ust i już wiedziałem, że za sekundę
krzyknie.
Morderca! - ryknął potężnie, bez trudu zagłuszając
szuranie butów pijaków i głupkowate chichoty ich towa-
rzyszek. Ja zaś otrząsnąłem się zaraz i pognałem na zła-
manie karku w głąb bocznej uliczki.
Była ciemna, jak wszystkie pozostałe alejki, zaułki
i przesmyki między murami domów w tej cuchnącej dziel-
nicy. Czułem, że zaczynam mieć dość tych stron... i dia-
belskiej gorliwości miejscowych stróżów prawa! Wąski
pas światła przede mną podpowiedział mi, że zbliżam
się do większego ciągu komunikacyjnego, lecz tym razem
nie miałem pojęcia, gdzie się znajduję. I nagle wypadłem
wprost na Whitechapel Road. Zerknąłem przez ramię za
siebie i przeraziłem się: w mroku kołysały się już dwie
policyjne latarnie. Zbliżały się w szybkim tempie.
Pobiegłem na lewo, minąłem sklep i zamknięte na łań-
cuch drzwi, lecz tuż obok nich zauważyłem otwarte przej-
ście, a nad nim szyld z napisem: Kolej Metropolitalna,
Whitechapel i Mile End. Wskoczyłem do środka, prze-
skoczyłem nad bramką broniącą wstępu na stację i dud-
niąc butami o posadzkę, puściłem się tunelem w kierun-
ku peronu.
Nigdy wcześniej nie byłem na stacji kolei podziemnej
i zapewne w innych okolicznościach byłbym zafascynowa-
ny tym miejscem. Teraz jednak sprawy wyglądały inaczej.
Nie zwalniając kroku, biegłem po peronie, rozpychając na
boki nielicznych pasażerów czekających na pociąg. Nagle
rozległ się najgłośniejszy dzwięk, jaki kiedykolwiek sły-
szałem. Przez chwilę zdawało mi się, że oto ziemia się za-
pada i zaraz mnie pochłonie, bo jakimś niepojętym i nie-
fortunnym zbiegiem okoliczności postanowiłem szukać
schronienia w tym podziemnym świecie akurat w chwili,
258
gdy przystanek Whitechapel miał się rozpaść w proch
i pył. Nie stało się jednak nic tak dramatycznego - to tyl-
ko pociąg z hukiem wtoczył się na stację. Niczym głośno
ryczący demon wprost ze stronic horroru wystrzelił z tu-
nelu w blask świateł, buchając na wszystkie strony dy-
mem i parą.
Nie miałem pojęcia, czy ambitni funkcjonariusze Wy-
działu H Policji Metropolitalnej jeszcze kontynuują pościg,
ale też wcale nie zamierzałem czekać, by się o tym prze-
konać. Pociąg zatrzymał się wreszcie, a ja wskoczyłem do
najbliższego wagonu - tak się złożyło, że pierwszej klasy.
Był pusty, więc z uczuciem przemożnej ulgi opadłem ciężko
na najbliższe siedzenie. Po chwili opanowałem przyspie-
szone bicie serca, odetchnąłem kilkakrotnie i rozejrzałem
się po nowym dla mnie miejscu. Było tam naprawdę pięk-
nie: mosiężne okucia, lustra na ścianach, gazowe lampy
na końcu każdego rzędu siedzeń... I wtedy usłyszałem,
że ktoś otwiera drzwi na samym końcu wagonu.
Sądziłem, że tej nocy nic już mnie nie zaskoczy, lecz
gdy spostrzegłem granatową pelerynę policjanta w szcze-
linie otwierających się do środka drzwi, a zaraz potem
jego kopulasty hełm, byłem w szoku. Zerwałem się z wy-
godnego, krytego zieloną skórą siedziska i korytarzem
między rzędami foteli pognałem w stronę przeciwnego
końca wagonu. Dopadłem drzwi i szarpnąłem za uchwyt.
Ustąpiły. Skoczyłem naprzód i znalazłem się w chmurze
dymu, smagany zimnym powietrzem i ogłuszony hukiem
pędzącego pociągu, na wąskiej metalowej kładce między
dwoma wagonami. Zatrzasnąłem za sobą drzwi, prze-
skoczyłem nad sprzęgiem i otworzyłem sąsiedni wagon.
W tym momencie pociąg przyhamował i omal nie upadłem
na twarz, w locie zamykając za sobą drzwi. Zastałem tam
tylko dwoje pasażerów. Pobiegłem przed siebie, nie ogląda-
259
jąc się nawet na dzwięk otwieranych drzwi. Odpychałem
się rękami od oparć foteli, by zachować równowagę i zy-
skać jeszcze większą prędkość. W zasadzie nie myślałem
o tym, dokąd tak biegnę i co chcę tym sposobem
osiągnąć.
Stanąłem na kolejnym pomoście między wagonami
i spojrzałem w dół, na błyskawicznie przemykające pode
mną podkłady toru. Wyczułem, że pociąg zaczyna zwal-
niać. Odwróciłem się, by zajrzeć do wagonu, z którego
właśnie uciekłem. Dwaj policjanci wciąż biegli za mną,
asekurując się rękami, podobnie jak sam to czyniłem, by
nie upaść w kołyszącym się na boki pojezdzie.
Wyciągnąłem rękę w stronę klamki u drzwi kolejne-
go wagonu. Nacisnąłem i pociągnąłem. Nie otworzyły się.
Poczułem na kręgosłupie dreszcz podniecenia i uśmiech-
nąłem się. Tak, naprawdę niezle się bawiłem. Ale co te-
raz zrobić? Mogłem zawrócić i zaatakować policjantów,
ale to byłoby ryzykowne. Dwóch na jednego. Ja miałem
nóż, a oni pałki. Zapewne miałem parę procent szans, ale
powiem ci szczerze, moja droga pani, że w tym momencie
zaczynałem już podejrzewać, że szczęście mnie opuściło.
Spojrzałem w dół, na dno tunelu. Pociąg mocno już zwolnił
bieg; w oddali dostrzegłem światło kolejnej stacji. Popa-
trzyłem na ściany tunelu. Po obu stronach pociągu mia-
łem niespełna metr wolnej przestrzeni. Czy to wystarczy?
Gdybym skoczył, mógłbym zostać wciągnięty pod koła
pędzącego pociągu. Gdybym tego nie zrobił, musiałbym
wdać się w walkę i niemal na pewno przegrać. Poczułem
szybsze bicie serca. Nigdy jeszcze nie byłem w tak niebez-
piecznej sytuacji i wyznam, że było to uczucie odurzają-
ce. Wiedziałem, że jeśli przeżyję, właśnie tę chwilę będę
przeżywał w pamięci w nieskończoność.
Odetchnąłem głęboko i spojrzałem na funkcjonariuszy.
Pierwszy z nich - byłem pewny, że to ten sam, który na-
260
tknął się na zwłoki Catherine Eddowes - był już niemal
u drzwi. Na jego twarzy, wykrzywionej grymasem gor-
liwości, perlił się pot. W uniesionej ręce ściskał mocno
pałkę. Po raz ostatni spojrzałem w dół, na przemykające
w szalonym tempie dno tunelu. Coraz mniej widziałem
w kłębach dymu; moje uszy wypełniał ryk pędzącego po-
ciągu. Zrobiłem krok naprzód i skoczyłem.
ROZDZIAA 37
Essex, wtorek, 27 stycznia, wczesny wieczór
Pendragon i Turner prawie nie rozmawiali, odkąd opuś-
cili Braintree i wyruszyli w drogę powrotną do Londy-
nu. Sierżant prowadził, a inspektor zatelefonował na po-
sterunek, gdy tylko odjechali sprzed walącego się domku
Macintyre'a. Hughes była na spotkaniu; Rob Grant wysłu-
chał Pendragona i zanotował tyle szczegółów, ile detektyw
był skłonny ujawnić.
Zachmurzyło się i wkrótce znowu zaczął padać śnieg, ale
jego płatki znikały natychmiast, gdy tylko dotknęły asfaltu
dwujezdniowej drogi wiodącej na południe. Obaj policjan-
ci pogrążyli się w zadumie, analizując pytania, na które na
razie nie byli w stanie znalezć odpowiedzi. Każdy na swój
sposób starał się znalezć jakiś sens w gmatwaninie wątków
ujawnionych tego dnia, który zdawał się trwać wiecznie,
choć była dopiero siedemnasta.
Z zamyślenia wyrwał ich brutalnie sygnał samochodo-
wego telefonu.
- Pendragon - powiedział inspektor, wcisnąwszy zielo-
ny klawisz na konsoli pod deską rozdzielczą.
Spodziewał się usłyszeć głos Hughes, toteż - podobnie
jak Turner - zdziwił się, gdy z głośnika odezwała się sier-
żant Roz Mackleby.
262
-Sir, jak daleko jesteście od posterunku?
Pendragon potrzebował chwili na odpowiedz.
-Mniej więcej dwadzieścia minut, jeśli nie trafimy na
korki. A dlaczego?
-Jest ze mną inspektor Towers - odpowiedziała Mack-
leby. - Pani superintendent jedzie za nami, w drugim wo-
zie. Właśnie wjeżdżamy na Johnson Road. Mamy kolejne
morderstwo.
Każdego innego dnia mieszkanie przy Johnson Road
w Stepney zostałoby uznane za piękne, niczym żywcem
przeniesione ze stronic czasopisma promującego luksuso-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]