[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jeszcze nie rozumiała co.  Widocznie jednak komputer wie to
lepiej"  uzupełniła, jakby to drugie zdanie nie przeczyło
pierwszemu. Komputer wiedział lepiej. Stojąc bez ruchu w
ciągle otwartych drzwiach patrzyła na tę twarz, zapominając,
\e z jej mózgu wybrano to, co sprawiło, \e on jest właśnie
taki, \e  w jakiś sposób  to ona powołała go do \ycia.
Była zmieszana, jak kiedyś, dawno, na którymś z pierwszych
spotkań  jakby nigdy dotąd nie istniał \aden mę\czyzna,
jak gdyby nie nauczyła się jeszcze niczego, bo teraz nie
wiedziała, co zrobić, \eby mu się podobać.
 Wejdz  powiedziała lekko schrypniętym głosem. I w
swym nagłym zmieszaniu, w niepewności ogarniającej ją
pod spokojnym spojrzeniem szarych, świetlistych oczu
dodała niepotrzebnie:  Ja jestem Rae Izzin...
 Wiem.
Drzwi zamknęły się za nim, stali naprzeciw siebie w ciasnym
przedpokoju i chyba po raz pierwszy to, co od reszty miasta
odgrodziły zamykające się drzwi, było naprawdę Domem,
miejscem znanym i własnym, w którym mo\na się schronić,
spokojem, uciszeniem. Za ścianą... Nie, \aden świat nie
istniał poza tymi ścianami.
 Terry  powiedziała.  Terry.  To było tak, jakby
uczyła się jego imienia, a potem zrobiła krok, ten jeden mały
krok, jaki ich dzielił; chciała go dotknąć czy przytulić, ale nie
potrafiła, nawet tego musiała nauczyć się od nowa. nauczyć,
jak to jest właśnie z nim. Więc tylko powiedziała: .
 Jesteś. Och, jak to dobrze, \e jesteś, \e istniejesz...
Widzisz, ja nie wiedziałam, \e a\ tak bardzo czekam. Na
ciebie. śe a\ tak bardzo chciałam, \ebyś to był ty... Myślała,
\e on teraz wyciągnie do niej ręce, \e zacznie działać w nim
program, ale on stał spokojnie i cicho, tak jak i ona 
niepewny, za\enowany  i wtedy przyszło jej na myśl, \e
mo\e nie ma w nim \adnego programu, \e to po prostu jest
 człowiek. Po raz drugi przestraszyła się, bo to, co
odnalazła w sobie tak niespodzianie, mogło być odrzucone,
nie odwzajemnione. Odsunęła się, znów mogła widzieć jego
twarz. Powiedziała niepewnie suchymi i sztywnymi wargami:
 Podobam ci się, Terry?
Uśmiechnął się, popatrzył na nią z zachwytem. Widząc jego
czułe i rozświetlone oczy pomyślała, \e wreszcie jest
szczęśliwa. I pochylając głowę dawno ju\ zapomnianym,
kapryśnym ruchem rozpieszczonego dziecka, wierzącego,
\e wszyscy, zawsze, cokolwiek by zrobiło, będą je kochać,
powtórzyła:
 Jaka ja jestem  ładna? Podobam ci się, Terry?
Powiedz.
 Jesteś śliczna, Rae... Wiesz o tym...
Tej nocy po raz pierwszy budziła się nie ze strachu przed
samotnością i pustką, tylko po to, \eby ciągle od nowa
upewniać się, \e on jest. W łagodnej, miękkiej ciemności
słyszała jego oddech, czuła jego obecność i jego ciepło 
po
raz pierwszy od bardzo dawna bezpieczna, w poczuciu, \e
jest komuś niezbędna. Kiedy okna-ekrany zaczęły jaśnieć,
patrzyła, jak jego twarz staje się wyrazniejsza w szarości
świtu, a włosy bardziej płowe, jak rzęsy drgają w coraz
jaskrawszym blasku.
A potem był ten ich pierwszy dzień  najpiękniejszy, skoro
nic Jeszcze nie było a\ do końca wiadome i poznane,
a wszystko  oczekiwane, przeczute. Kiedy ka\da rzecz
mo\e się zdarzyć, bo nic  dotychczas  nie zostało
zrealizowane.
 Terry, wstawaj, miły...  jasna głowa, zakopana w
poduszki, zaciśnięcie powiek broniące ostatków snu. Rzęsy
były ciemniejsze od włosów i od brwi, to stanowiło jeszcze
jedno z niespodziewanych odkryć, drobnych i przejmujących
jak nagły skurcz serca. Oddychał we śnie głęboko i miarowo,
szeroka klatka piersiowa unosiła się regularnym oddechem,
światło sztucznego słońca rozjaśniało jeszcze bardziej
krótkie, złociste włosy porastające tę pierś. Znów czuła
radość: \e tak śpi, \e oddycha, \e jest. śywy, prawdziwy
człowiek. Jej własny.  Terry, nie chcę jeść sama. Obudz
się, obudz. Nie myślałam, \e z ciebie a\ taki śpioch... Nawet
jaskrawe plastykowe talerze nie wydawały się tak ohydne jak
zwykle, a galaretka z glonów tak jadowicie zielona. Miała te\
lepszy smak. Stolik podleczył się do łó\ka, nie było sensu
czekać, a\ Terry się rozbudzi; Rae schyliła się, pocałowała
jasne, zmierzwione włosy. Otworzył jedno oko, rozbawione i
czułe, uśmiechał się  ten uśmiech pojawił się natychmiast,
razem z przebudzeniem.
 Rozpuścisz mnie zupełnie, Rae, wiesz? Ju\ to robisz.
I jesteś tak śliczna... Masz bardzo ładny szlafroczek. Zielony.
Prawie jak twoje oczy...
A jednak ju\ tego dnia wybuchła ich pierwsza kłótnia.
Chocia\ mówiąc te słowa nie wiedziała, \e w konsekwencji
a\ tam ich zaprowadzą  takie były zwyczaje, nic nie
znaczące:
 Pij neskę. Zobacz, naprawdę dobra. Inny gatunek ni\ ten
zwyczajny ekstrakt, z przydziału. Wyszukałam ją sama w
takim niedu\ym, zabawnym magazynie... Musiałam stać w
kolejce prawie cztery godziny.
Spróbował zaraz, posłuszny jak grzeczne dziecko i 
właśnie jak grzeczne dziecko, potwierdził skwapliwie:
 Rzeczywiście, wspaniała. Ale nie tylko gatunek. To ty ją
świetnie zrobiłaś.
Przez chwilę siedziała zupełnie nieruchomo, trzymając mały
kubek przy ustach  nie piła, oddychała na pozór zupełnie
zwyczajnie i lekko, wdychając niewielkimi haustami ciepłą,
pachnącą parę. Tylko w gardle tkwiła bolesna kulka,
rozrastała się  coraz twardsza, coraz bardziej dławiąca.
 To niemo\liwe..."  pomyślała, chcąc siebie uspokoić, ale
wiedziała, \e to jest jednak mo\liwe, podejrzenie zaczynało
zmieniać się w pewność. Bardzo spokojnie odstawiła
naczynie. Sięgnęła na chybił-trafił, jej palce dotknęły brzegu
plastykowego talerza, podniosła ten jaskrawy, seryjnie
sztancowany krą\ek plastyku. Powiedziała głosem prawie
całkiem zwyczajnym:
 Podoba ci się, Terry? Uwa\am, \e talerzyki są bardzo
ładne. I takie kolorowe...
Miała nadzieję, \e parsknie śmiechem; naprawdę trudno był'
o większe paskudztwo ni\ ta seryjna zastawa. Ale on
odpowiedział posłusznie, z najgłębszym przekonaniem:
 Oczywiście. Przecie\ inaczej nie podobałyby się tobie,
Rae...
Nie rzuciła talerzem tylko dlatego, \e to by nic nie dało:
i tak by się przecie\ nie stłukł. Odstawiła go na to samo
miejsce, uśmiechnęła się spokojnie, jakby nie czuła coraz
twardszego ucisku w gardle i coraz większej chęci, by się
natychmiast rozpłakać. Powiedziała jasnym, sztucznie
zrównowa\onym głosem:
 To miłe, \e mamy jednakowe upodobania...  Milczała
chwilę, chciała być pewna, \e w dalszym ciągu zdoła
panować nad głosem. I jakby coś sobie nagle
przypominając:  Och, Terry, zupełnie zapomniałam: mam
coś do załatwienia. Ale to wcale nie znaczy, \e ty się musisz
spieszyć. Wyjdę i zaraz wrócę. Jej głos był ciągle spokojny i
rozwa\ny, gdy  w pół godziny pózniej  łączyła się z
przedstawicielem  Bio-Vitu" z odległej o dwie przecznice,
publicznej rozmównicy:
 Jak pan mógł mi to zrobić.  Oczy miała ciemniejsze ni\
kiedykolwiek, roz\alone i złe, wydawała się starsza, bardziej
zmęczona, właściwie niemal brzydka, ale to teraz nie
obchodziło jej ani trochę.  Jak pan mógł zrobić z niego
kogoś tak bezwolnego, tak zupełnie pozbawionego własnych
sądów, własnego zdania, jak pan mógł zabrać mu całą
indywidualność, zrobić z niego manekin, który potrafi tylko
godzić się z tym, co ja powiem, zachwycać wszystkim, co
zrobię?  Niepostrzegalnie głos urastał do krzyku, krzyczała
teraz, czując, jak łzy zaczynają spływać po brzydko
wykrzywionej twarzy:  Nie chcę. Rozumie pan, nie zgodzę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl