[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Cień przymknął oczy.
- Nie wiem, Villemannie. Byłem przerażony, zdezorientowany i zmęczony pływaniem w zimnej wodzie.
Kiedy wreszcie poczułem stały grunt pod stopami, wy czołgałem się i upadłem, bliski omdlenia. Głosy innych
dobiegały do mnie z daleka, jak z pustej beczki, nie rozumiałem, co mówią, dopóki nie podszedł do mnie jeden
z najstarszych i nie zawołał mnie po imieniu.  Jesteśmy gotowi, by opuścić ten świat, wyruszyć do świata
naszych przodków-obcych. Przygotuj się!"
Cień ukrył twarz w dłoniach.
- Byłem jednak zbyt zmęczony, by to zrozumieć. Mia łem jedynie świadomość, że jako najsilniejszy muszę
wy ciągnąć moich pobratymców na brzeg. Trzymałem linę, do której końca przywiązano wrak statku, a oni się go
czepiali. Nie miąłem sił i myśl o dalszej męczącej wędrówce czy też innym sposobie przemieszczania wydawała mi
się nieznośna. Zawołałem:  Nie, nie", i powlokłem się jak najdalej od tego miejsca. Mam mgliste wspomnienie, że
Słońce znalazło się na jakimś podwyższeniu, na cokole czy też stosie kamieni, nie wiem, bił bowiem ód niego
płomienny, roziskrzony blask, który oślepiał, a powietrze aż huczało od wibracji Pamiętam, że prosiłem, by na
mnie nie czekali, bo skoro wreszcie znalezliśmy się na stałym lądzie, ja zostaję.
- To znaczy, że nie wiesz, kto pełni straż przy Słońcu?
- Nie. Nikt nie mógł podjąć się takiego zadania. Na chwiejnych nogach odszedłem stamtąd, wspiąłem się
na szczyt tej góry. Tam przystanąłem, żeby na nich popa trzeć, lecz oni już zniknęli. Brzeg był pusty, po
moich pobratymcach nie pozostał żaden ślad. Tylko fale mono tonnie biły o brzeg, tym samym rytmem od
tysięcy lat.
Chyba nie, pomyślał Móri, przecież ten okres w historii Bałtyku był dość krótki. Postanowił jednak nie
wygłaszać takich komentarzy.
Cień zamyślił się, ściągnął brwi, spuścił głowę.
- O czym myślisz, szlachetny przyjacielu? - życzliwie spytał Móri.
- Zastanawiam się, czy jednak mimo wszystko czegoś nie widziałem - odparł Cień. - Być może pamięć
płata mi figle, może to wpływ tylu lat gorących pragnień zo baczenia czegoś, ale wydaje mi się, że w ostrym
blasku Słońca ujrzałem na brzegu jakąś obcą istotę. Moi pobra tymcy korzystali z jej pomocy. Być może
wywołali ją magicznymi zaklęciami albo też sprowadzili z tego miej sca lub z okolicy.
50
- Jak ona wyglądała? - cicho spytał Uriel.
- Wiem jedynie, że była wielka. A może był to ktoś z mego ludu, który w tym świetle sprawiał
wrażenie
0 wiele większego? Może w ogóle niczego nie widzia łem? Nie potrafię tego powiedzieć.
- Spróbujemy pójść dalej? - zaproponował jeden ze Strażników.
Otrząsnęli się z zamyślenia i ruszyli wzdłuż brzegów bagniska.
Okazało się, że łatwiej to powiedzieć, niż zrobić. Nogi nie chciały ich słuchać. Musieli zmuszać je do kolejnych
kroków i wszyscy bez wyjątku mieli te same kłopoty. Odnosili wrażenie, że przed nimi wznosi się gruby,
rozciągliwy mur, sięgający głęboko w ziemię. Przedzierali się naprzód, krok po kroku. Nero się poddał. Usiadł
na ziemi
1 piszczał.
- Dobrze, piesku, zaczekaj tutaj - powiedział Dolg ła godnym głosem, jakim zawsze zwracał się do psa. - Nie
długo wrócimy.
Odwróciwszy się, zauważył coś, podniósł głowę.
- Kto to jest?
Popatrzyli za jego wzrokiem. W miejscu, które opuścili, dostrzegli prostą jak struna kobietę o długich
jasnych włosach.
- To Maria - ucieszył się Villemann. - Chodz! - za wołał do niej.
Ona jednak gestem dała im znać, że nie podejdzie. Najwyrazniej nie podobało jej się, że została zauważona.
Wciąż jednak stała w miejscu. Villemann zamachał do niej wesoło.
- Prędko zacząłeś jej mówić po imieniu - zauważył cierpko Móri.
- To jednostronne - równie cierpko odparł Ville- mann. - Bardzo jednostronne.
- Wygląda na bardzo piękną.
- Z daleka. O wyraz jej twarzy można się poranić. Kontynuowali mozolną wędrówkę, lecz w pewnej
chwili nadszedł jej kres. Nie mogli się ruszyć z miejsca. %7ładne z nich, nawet Lemurowie.
Omówiwszy tę sprawę między sobą, doszli do wniosku, że pora jest już pózna. Nie chcieli podejmować
ryzyka nocnej wędrówki, kiedy ciało jest zmęczone, a umysł podatny na działanie wszelkich
nadprzyrodzonych, siejących grozę zjawisk.
Jeden ze Strażników stwierdził:
- Zanim w ogóle możemy zacząć myśleć o Słońcu, musimy oczyścić z magii całą tę okolicę.
Zawrócili tam, gdzie rosły sosny. Maria Stenland sprawiała wrażenie, że nie może się zdecydować, czy ma
odejść, czy też czekać, by móc wypowiedzieć owo boskie:  A nie mówiłam".
Została, ale nie odezwała się ani słowem, tylko z wyrazu jej twarzy mogli zgadywać, co myśli.
Villemann już z daleka spostrzegł, jak wielkie zdumienie wzbudzili jego towarzysze. Cofnęła się nieznacznie
na widok Strażników, Dolga i Cienia, lecz jednak milczała. No cóż, przecież ostrzegł ją wcześniej, a poza tym
Maria Stenland nie przywykła do okazywania uczuć.
Rzeczywiście Villemann miał rację.
Maria oddychała głęboko, by nie pokazać po sobie, jak bardzo się przeraziła. Cóż to za stwory, nie
przypuszczała, by Villemann mówił poważnie, opowiadając o wymarłych rasach, lecz ci...?
Najbardziej wstrząsnął nią sposób, w jaki rozmawiali. Ci, których przedstawił jej jako Strażników, mówili
całkiem niezrozumiałym językiem, niepodobnym do niczego, co mogło wydobywać się z ludzkiego gardła.
A jednak ludzie rozumieli ich i odpowiadali w swoim własnym języku. To znaczy po norwesku z silnym [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl