[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Wiem, wiem - przerwał mi niecierpliwie.
- I ja właśnie dlatego pozwoliłem sobie niepokoić, że może pan ma jakieś od niej
wiadomości... Do mnie nie pisała od lipca - brnąłem speszony.
- Ano właśnie... przepraszam, młody człowieku, ale powiedział pan: Kryński... nigdy
mi o panu nie mówiła.
- Nie mówiła? - nieomal wykrzyknąłem w popłochu.
- Nawet nie wspomniała, ale niech się pan nie przejmuje. To dziwna dziewczyna,
ogromnie skryta - powiedział na pocieszenie.
- Panie profesorze. Mieszkam z Hanką siedem lat i jakkolwiek to ona ciągle odwleka
datę ślubu...
- Siedem lat, powiada pan, Czyli od śmierci matki.,. Nie! Anna umarła osiem lat temu,
siedem lat minęło od wyjazdu jej ojca, a mego zwariowanego bratanka.
- Bratanka?
- Tak, bratanka. Mego rodzonego brata syn... jedyny syn - powiedział niecierpliwie.
- A więc Hanka...
- Hanka to moja stryjeczna wnuczka.
- Mówiła o panu - stryj!
- Dziwne, bo od dzieciństwa nazywała mnie dziadkiem.
- Nic nie rozumiem - powiedziałem bezradnie.
- Widzę, że nie obędzie się bez nalewki... nie, niech pan nie protestuje... domowa
nalewka jeszcze nikomu nie zaszkodziła- powiedział rześko i krzyknął w stronę otwartych
drzwi. - Antosia! Karafkę!
Drobna staruszka zjawiła się niemal błyskawicznie, a za nią jak ogromny czołg
wtoczył się pies. Popatrzył na nas przekrwionymi żałosnymi ślepiami i usadowił się godnie na
jednym z foteli. Zdezelowane sprężyny jęknęły pod jego ciężarem.
- A więc jesteśmy w komplecie - oznajmił profesor. - Siadaj, Antosiu... i postaw
wreszcie tę butlę- oczywiście, oczywiście, wypijemy razem - przemawiał do niej jak do
dziecka. - Brakuje nam tylko kieliszków.
Antosia wybiegła z radosnym pośpiechem.
- Antosia to, przyjaciółka mojej żony. Kiedyś, przed pięćdziesięciu laty przyjechała ze
wsi jako służąca, ale to dawno, dawno temu. Nie uwierzy pan, ale to smarkata w porównaniu
ze mną. Ma dopiero siedemdziesiąt lat.
- Bardzo miła - zauważyłem z entuzjazmem.
- To dobra dziewczyna. Ma tylko jedną słabość. Sama, broń Boże, nigdy nie pije, ale
jak są goście... rzadko co prawda po śmierci Marii... Bo moja żona, proszę pana, była bardzo
towarzyska, dawniej wesoło było u nas na Lwowskiej. Tak naprawdę to załamał ją wyjazd
Henrysia. Ogromnie go kochała.
- Henrysia. Powiedział pan profesor: Henrysia... - podjąłem ostrożnie.
- No, skosztujmy wreszcie tej nalewki. Antosiu, to jest... mąż naszej Hanny - zwrócił
się do staruszki.
- O, mój Boże! I nie zaprosiła na ślub - zapłakała nieomal.
- Proszę pani... ślub był bardzo cichy - bąknąłem, przejęty jej rozpaczą.
- Bo widzisz, moja Antosiu, to był ślub w urzędzie - perswadował profesor, mrugając
do mnie wyblakłym okiem.
- Ale prawdziwy ślub będzie w kościele? - dopytywała się z niepokojem. - Sama
przylecę, jeśli mnie nawet Hania nie zaprosi - powiedziała buńczucznie.
- Oboje panią zaprosimy - zapewniłem gorąco, chociaż wiedziałem, że żadnego
kościelnego ślubu nie będzie.
- Ale Henrysia nie ma - chlipnęła znowu, nalewając sobie drugi pękaty kieliszek
domowej cytrynów-ki.
- No tak... - sposępniał Rut. -Może jednak przyjedzie. Hongkong w końcu nie tak
daleko.
- Nie przyjedzie - zawodziła Antosia. - Po śmierci tej Francuzicy... co to za ojciec,
zostawił dziecko, powiedział Marii, że już nigdy nie przyjedzie.
- Nie martw się... my sami wyprawimy Hance wesele - zdecydował profesor. -
Zdrowie państwa młodych, Antosiu.
Po wypiciu trzeciego kieliszka staruszka nagle zamilkła. Ku mojemu ogromnemu
zdziwieniu usłyszałem po chwili cichutkie pochrapywanie.
- Ona tak zawsze, biedulka, nie może już dużo wypić... ale ciągle bardzo lubi. Nie
będzie przeszkadzało panu... nie chciałbym przerywać jej snu, bardzo zle w nocy sypia -
tłumaczył zmieszany profesor.
Zapewniłem gorąco, że to mnie nawet rozczula, że kiedyś miałem babkę ogromnie do
Antosi podobną i chociaż nie piła, to również tak podsypiała na starość. I tak powoli
opowiedziałem Rutowi wszystko o sobie.
- Co pan powie? Już na emeryturze? Popatrz, popatrz... jaka to dzisiaj młodzież, same
zdechlaki. Ja do śmierci Marii jeszcze wykładałem na Politechnice. Gdyby był tu ojciec
Hanny, postawiłby pana szybko na nogi. To świetny lekarz - dodał w zadumie.
- Dlaczego wyjechał? - odważyłem się wreszcie wypowiedzieć nurtujące mnie
pytanie.
- Dlaczego? Zawsze był narwany! Po śmierci Anny zaczęły się scysje z Hanką.
Zresztą wiecznie się kłócili, głównie o matkę, ale nie tylko. Henryś miał córce za złe
malarskie studia, nie cierpiał jej przyjaciół.
Właściwie wszystko miał jej za złe... nawet to, że umarła... tamta... jej matka. Do tego
doszło, że winił ją za tę śmierć.
- To okropne, co pan mówi - szepnąłem wstrząśnięty.
- Był opętany na punkcie tej Francuski, woził ją po zakładach, a potem to już zamknął
w domu. Podobno wyła godzinami, kiedy nie chciał jej wstrzyknąć tego paskudztwa...
Niemcy ją tak urządzili. Eksperymenty. A potem już się nic nie dało zrobić.
- A więc to prawda - powiedziałem bezwiednie.
- Może byłoby lepiej, gdyby umarła w obozie koncentracyjnym - powiedział z goryczą
profesor.
- Cóż ty. Marcinku! - oprzytomniała nagle Antosia. Podskoczyłem na dzwięk jej
głosu. - Nie byłoby wtedy naszej Hanki - zaśpiewała znów z głębokim oburzeniem.
- No to by nie było. Ta dziewczyna miała piekło, nie dzieciństwo. Chcieliśmy ją
zabrać do nas, ale Henryś uważał, że dla matki lepiej, jak dziecko jest w domu.
- Niech pan nie słucha profesora! On tak zawsze... ale oboje z Marią świata za nią nie
widzieli...
- Musiał ktoś kochać to dziecko, panie Sewerynie, pozwoli pan, że tak będę pana
nazywał?
- A może po prostu Seweryn... Najlepiej Sawka, jak mnie nazywa Hanka.
- Jak ślicznie... Nie było u nas jeszcze w rodzinie takiego imienia - ucieszyła się
Antosia.
- Panie profesorze - zagadałem szybko, aby ukryć wzruszenie. - Czy rodzice Hanki
poznali się w obozie?
- Na szczęście ominęły go te okupacyjne okropności. Był żołnierzem przez całą
wojnę. Początkowo bił Niemców na terenie Rosji, potem wyjechał z oddziałami Andersa na
zachód, Monte Cassino - tak jak inni, potem Anglia. Ciężko ranny, wylizał się i kończył
studia w Londynie. Po wojnie gdzieś go zaniosło do Afryki. Leczył Murzynów. Mało wiem o
tym okresie jego życia - mówił zamyślony Rut. - Do Polski wrócił w pięćdziesiątym.
Pamiętasz, był taki opalony, że w pierwszej chwili nikt z nas go nie poznał - rozmarzyła się
Antosia.
- Nie. W pięćdziesiątym urodziła się już Hanna - przerwał jej niecierpliwie profesor.
- Cóż ty, kochaneńki... Henryś przyjechał w styczniu, a Hania urodziła się w grudniu
tego samego roku.
Pamiętasz, jak przywiózł tę swoją chudą żonę z Krakowa akurat na wigilię, a Hania [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl