[ Pobierz całość w formacie PDF ]
w uszach zabrzmiał mi dziewczęcy głosik:
Nie uruchamiaj pojazdu przed zapięciem pasów bezpieczeństwa .
No tak, pasy. Dziękuję.
Zapiąłem pas i znów przekręciłem kluczyk.
Silnik zaczyna pracować tylko wtedy, gdy selektor biegów jest na luzie .
Walenie do drzwi nasilało się. Zakląłem cicho i przesunąłem selektor, pró-
bując znalezć właściwe położenie. Drzwi rozpryskiwały się w drzazgi. No, teraz
kluczyk. Silnik zaczął pracować. Wrzuciłem bieg. I znów odezwał się głos:
Nie ruszaj na hamulcu ręcznym .
Teraz już kląłem głośno. Małe drzwi wyleciały z zawiasów. W bryzgach wo-
dy i syku pary tłoki wreszcie ruszyły. Ktoś zaczął krzyczeć i ludzie stłoczeni
w drzwiach ruszyli w moją stronę. Pojazd zatrząsł się i ruszył z turkotem. Ca-
ły był pokryty stalowymi płytami, więc musiał być bardzo ciężki. Postanowiłem
to sprawdzić. Nacisnąłem gaz do dechy, skręciłem kierownicę i pognałem prosto
na duże wrota.
To było piękne. Gdy dodałem gazu, maszyna aż zaryczała. Trzasnąłem w śro-
dek bramy z takim hukiem, że aż zadzwoniło mi w uszach. Ale mój wspania-
ły rumak nawet nie zwolnił. Drewniane wrota rozprysły się w drobny mak, a ja
przejechałem w chmurze fruwających wiórów i drzazg. Zdążyłem tylko zoba-
czyć pierzchających na boki przechodniów i zaraz sam musiałem szybko cofnąć
wystającą głowę, żeby nie stracić jej za sprawą belki, która uderzyła w kabinę
i odskoczyła na bok.
Wyprostowałem się i uśmiechnąłem z rozkoszą.
Cóż za cudowny widok! %7łołnierze rozbiegali się we wszystkich kierunkach,
szukając schronienia. Skręciłem kierownicę i zrobiłem rundę honorową dookoła
dziedzińca, rozglądając się za drogą wyjazdową. O stalowy pancerz uderzyła kula
152
i odbiła się jak od skały. Wreszcie zobaczyłem bramę, była strasznie daleko. Na-
cisnąłem gaz do dechy i namacałem sznurek do gwizdka. Z jazgotem i wizgiem
nabierałem szybkości.
Najwyższy czas. Ktoś nie stracił głowy i właśnie próbował podnieść most.
Dwóch ludzi z całej siły kręciło korbami prymitywnego kołowrotu. Zadzwięczały
naciągane łańcuchy. Ze świszczącym gwizdkiem jechałem prosto w środek bramy.
W stal dookoła mnie zaczęły łomotać kule. Nie zdejmowałem nogi z gazu. To była
moja jedyna szansa.
Most zaczął się unosić, powoli, ale systematycznie, odcinając jedyną drogę
ucieczki. Rósł mi przed oczami. Był już uniesiony o 10 stopni, 20. . . , 30. . . Nie
uda mi się!
Uderzyłem z takim impetem, że gdyby nie pasy bezpieczeństwa, to zostawił-
bym zęby w desce rozdzielczej. Przednie koła wjechały na most i podjeżdżały
coraz wyżej i wyżej, a przód samochodu niebezpiecznie uniósł się do góry. Jesz-
cze kawałek wyżej, a wywrócę się na dach!
Musiałem spróbować, silnik aż ryczał z wysiłku. Wtem mój cudowny środek
transportu szarpnął. Usłyszałem pisk i trzask, a potem cały most runął do przo-
du. Kołowroty, na które nawijano łańcuchy, pod ciężarem mojego pojazdu zostały
wyrwane z posad. Przód mostu opadł i uderzył z takim hukiem, że prawie ogłu-
chłem.
Ale nogę ciągle miałem na pedale gazu, a koła dalej się obracały. Pojazd sko-
czył do przodu. Prosto w wodę! Skręciłem ostro kierownicę i skierowałem sa-
mochód w odpowiednią stronę, po czym zjechałem z mostu na drogę. Bez trudu
pokonałem wzgórze, zakręt i gnałem dalej, aż na drodze pojawiły się głębokie
koleiny. Wtedy przyhamowałem. Byłem już daleko i bezpieczny.
Jim dałem sobie radę, jednocześnie starając się złapać oddech.- W przy-
szłości staraj się czegoś takiego unikać, jeśli to możliwe.
Spojrzałem do tyłu; nikt mnie nie ścigał. Ale wkrótce będą i to bynajmniej
nie pieszo. Znowu położyłem stopę na pedale gazu i zacisnąłem szczęki, żeby nie
kłapać zębami przy każdej muldzie.
Podjazd pod następne wzgórze znowu zwolnił tempo jazdy. Mimo dociśnięte-
go do podłogi pedału gazu, ciężar tego potwora sprawił, że raczej się toczyliśmy,
niż jechaliśmy. Korzystając z okazji sprawdziłem akumulatory. Były pełne. Całe
szczęście, bo nie miałem ich jak naładować. Ponad stukotem i dudnieniem samo-
chodu usłyszałem cienki odległy gwizd. Szybko się odwróciłem. To oni. Zcigali
mnie dwoma pojazdami.
Nie ma mowy, żeby mnie złapali. Te pojazdy, gdy zjadą z drogi, stają się
bezużyteczne, bo ugrzęzną w bagnie, a do twierdzy Capo Dimonte prowadzi tylko
jedna droga. Właśnie nią teraz jechałem i nie miałem zamiaru dać im się dogonić.
Tylko że jeśli ich tam za sobą przyprowadzę, to będą wiedzieli, kto ukradł
ich pojazd i wkrótce wrócą z bombami z gazem. Niedobrze. Spojrzałem za sie-
153
bie i zobaczyłem, że są bliżej, ale gdy dotarli do stóp pagórka, zwolnili do mojej
szybkości. Przejechałem szczyt i znowu nabrałem szybkości. Wraz z nią wzmogły
się też wstrząsy. Miałem nadzieję, że zbudowano ten pojazd tak, żeby to wytrzy-
mał. Przede mną wyłoniło się skrzyżowanie dróg. Do Capo Dimonte musiałbym
skręcić w lewo. Skręciłem w prawo. Nie miałem pojęcia, co to za droga, więc
pozostało mi jedynie jechać dalej i trzymać kciuki.
Musiałem coś wymyślić i to szybko. Nawet jeśli uda mi się przez cały dzień
trzymać ich daleko za sobą, to w końcu wyczerpią mi się baterie i będzie po mnie.
Pomyśl, Jim, wysil psiakrew te swoje szare komórki!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]