[ Pobierz całość w formacie PDF ]
cą, wystraszoną, posiniaczoną na całym ciele. Cały czas żądałem od niej jego nazwiska, ale
milczała, nie mogłem z niej wydobyć ani słowa. Tylko łzy ciekły jej nieustannie po poli-
czkach. Dopiero, gdy wychodziłem od niej nad ranem, powiedziała mi, jak nazywa się jej
prześladowca. Poszedłem do filharmonii, mimo że z instytucją tą zerwałem już rok temu.
Chodziłem tam co kilka godzin. Szukałem przede wszystkim Aysego, pamiętałem też
jego przeklętych przyjaciół. Ani jednej z tych twarzy nie spotkałem jednak nigdy. Nie istniał
także nikt o nazwisku podanym przez Zoję. Zawsze mnie okłamywała .
Doszło do nowej ostrej sceny. Zaczął naprawdę podejrzewać, że jest zdradzany, że ów
Aysy lub któryś z jego kumpli, a może wszyscy oni, są jej kochankami. Było to ogromnie
obelżywe. Zdawał sobie z tego sprawę, że ją obraża i poniża. Tym bardziej powtarzał swoje
nie udowodnione posądzenia. Ciągle wpadał w szał, uzyskując w zamian milczenie i potulną
uległość. Bogiem a prawdą, słuchając tego koszmaru, sam znowu nabierałem coraz gorszego
mniemania o dziewczynie. Kto wie, czy nie miał racji. Pamiętam, że wówczas bywałem u
niego często, ale grał widać przede mną komedię. Nic a nic o tych jego szamotaniach nie
dowiedziałem się. Miałem go za najdelikatniejszego w świecie człowieka, całkowicie opano-
wanego przez muzykę. Podobny jego obraz zachowali po dziś dzień i inni, ci, którzy go bli-
sko i mniej blisko znali. Nie wiedziałem wówczas, jak zresztą nikt nie wiedział, co on fakty-
cznie przeżywa lub raczej, jaki rodzaj przeżyć sobie narzuca. Z tej przecież ciągle niedalekiej
perspektywy już go zle osądzam, już nim pogardzam, już ganię jego szaleństwo. Przypisuję
mu raczej błazeństwo niż prawdziwe doznania. Histerię. Inaczej tego nie wolno nazwać.
Tymczasem puszczane trochę mimo uszu notatki stawały się gwałtowne, rwały się.
Coraz częściej traciły sens. Słuchałem niechętnie tego bełkotu, aż wreszcie to, czego się
dosłuchałem, wstrząsnęło mną do głębi tak, jak nic dotychczas innego w moim przecież dość
burzliwym życiu.
Z bezkształtnej miazgi zdań i wyrazów, raz nie kończonych, to znowu powtarzanych do
znudzenia lub przeplatanych okrzykami, wynurzyły się nagle obrazy pełne znaczenia, zbudo-
wane normalnie, wyspy realizmu wśród sztormu natręctw.
Zoja twierdzi, że nie jej, lecz mnie grozi niebezpieczeństwo. Jakie? Nie mówi, nie chce
mi powiedzieć, płacze, pragnie uciekać.
Jesteś w niebezpieczeństwie powiada. Radzę ci zaraz ode mnie wyjechać,
zaraz.
Wygląda na szczerze przerażoną. Pragnie się mnie pozbyć. Rozstać się z nią? Przegrać?
Nigdy. Kupiłem ją przecież. Ach, jaką cenę za nią zapłaciłem. Gdy mi to przychodzi na myśl,
uświadamiam sobie, że prędzej bym ją zabił, niż opuścił. Znowu zaczynam zmuszać ją siłą do
wyznań. Staję się okrutny. Okrucieństwo wobec Rilli było momentem chwilowej słabości,
dziś to, co robię z Zoją, tłumaczę sobie jako swą siłę. Ale czy to faktycznie siła? Co we mnie
siedzi, co się ze mną zrobiło?
Znów rwane zdania, wyrazy bez znaczenia, bełkot. Ponownie przestał się opierać nigdy
u niego nie obserwowanym falom szaleństwa. Wyglądało to na jego własny teatr, odgrywany
przed samym sobą. I ponownie z tych strzępów mowy ludzkiej wyłoniło się pełniejsze wspo-
mnienie. Wtedy pojąłem, co on zrobił i doznałem wstrząsu.
Wsłuchany w nierówny szum jego wypowiedzi dojrzałem go wyraznie w gwałtownej
sprzeczce z Rillą. Wyrzucała go. Pragnęła za wszelką, tak, za wszelką cenę odsunąć go od
Zoi, oddzielić go od dziewczyny uczuciem Jonisa. Wyobrażałem sobie, jak Rilla i on obrzu-
cają się wzajemnie wymysłami, zieją nienawiścią. W gabinecie doszło do szamotaniny, gdy
kazała mu natychmiast wynosić się, a on nie posłuchał rozkazu. Po pierwszej takiej awanturze
wszedł w konszachty z Aysym i z jego przyjaciółmi. To byli zapewne ci osobnicy, których
Rilla utrzymywała, podobnie jak i Jonisa, w przekonaniu o ich pochodzeniu od obłych, za-
ziemskich cielsk, walających się po wszystkich kątach Ziemi.
Dlaczego z przyjaciół, z pupilków Rilli stali się nagle sprzymierzeńcami skłóconego z
nią Anzelma? Powiedzieli mu o szatańskim wynalazku Rilli , tak to ich przywódca, zwany
Aysym, określał.
To niemożliwe, żeby Konseliusz nie domyślał się, o jaki wynalazek im chodziło. Dał się
oszukać? A może tak już czuł się skołowany tą swoją beznadziejną miłością, tą idiotyczną
zazdrością i tą niespodziewanie rodzącą się nienawiścią do Rilli, że uwierzył Aysemu, że
zechciał mu uwierzyć.
Nie mógł przecież zapomnieć, jak i ja dotąd nie zapomniałem, o odkryciu Rilli, która w
organizmie wielu istot żywych stwierdziła istnienie lokalnego hormonu.
Przypominam sobie dokładnie, jak tuż przed śmiercią wyjaśniała istotę swego odkrycia
jemu i mnie. Mówiła, że to wprawdzie jest hormon lokalny, nie odgrywający większej roli w
życiu człowieka, jednakże wyodrębniony i skumulowany, albo pobudzony do intensywnego
wydzielania w głębi ciała może stać się... Jak ona to określiła?
On może przerwać to wzajemne wobec siebie zobojętnienie, ten marazm, w jaki my,
ludzie zapadamy. On ma szanse uczynić nas czułymi, czasem przeczulonymi. Czyż to nie
wspaniałe?
Mnie zwierzyła się nieco pózniej, iż hormonu tego użyłaby chętnie w wielkich dawkach
do wydobycia z marazmu nie tylko ludzi, lecz przede wszystkim obłe mizrakowe cielska.
Ale boję się tego, tak bardzo się boję wołała głosem pełnym rozpaczy.
Czy uświadamiała sobie negatywne możliwości zastosowań hormonu, czy nie brała w
ogóle pod uwagę w swym wynalazczym zaślepieniu jego potencjalnej trucicielskiej roli? Nie
wiem, jak to naprawdę było, w jakiej postaci i w jakim celu podaje się to ludziom. Rilla miała
prawdziwego bzika na punkcie mizrakich. Nie ulega wątpliwości, że wiązała z tą istotą-
wężem swoje szanse i nadzieje. Stąd chyba jej naiwne zaślepienie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]