[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Wiemy - powiedział brunet. Poszukałem portfela. Nie było go.
- Oddajcie mi mój portfel.
- Dostanie go pan w swoim czasie. Nikt go nie ukradnie.
- Chcę rozmawiać z szeryfem.
- Zpi w łóżku.
- Jest jakiś dyżurny kapitan albo porucznik?
- Porucznik jest zajęty na miejscu zbrodni. Będzie pan mógł z nim pomówić
rano. Doktor mówi, że pan tu zostanie na noc. Wstrząs. Ale czym ta babka pana
walnęła?
- Jej mąż uderzył mnie lufą rewolweru.
- Trudno mu to brać za złe - powiedział blondyn z przejęciem - po tym jak pan
urządził jego żonę.
- Spał pan z nią? - spytał brunet.
Spoglądałem to na jedną zdrową, gładką twarz, to na drugą. Nie wyglądali na
sadystów ani - sądząc z tego, co mówili - na skorumpowanych i nie było powodu bać
się o siebie. Prędzej czy pózniej sprawa się wyjaśni. A jednak bałem się.
- Słuchajcie - powiedziałem - tracicie czas na próżno. Mam wszelkie
uprawnienia sądowe. Prowadziłem śledztwo... - strach ścisnął mnie za gardło i
zdławił resztę słów. Był to strach o chłopca.
- Jakie śledztwo?
- W związku z przestrzeganiem prawa w tym okręgu. Niedobrze tu pachnie. -
Czułem, że wysławiam się niezbyt jasno.
- Już my przypilnujemy respektowania prawa na pańskiej osobie - powiedział
brunet. Był barczysty, o muskularnych ramionach. Zataczał nimi w powietrzu małe
kręgi i próbował złapać muchę akurat naprzeciw mojej twarzy.
- Ręce przy sobie - powiedziałem.
Duża, wąsata twarz doktora ukazała się w drzwiach.
- Wszystko w porządku? - spytał.
- Chciałbym zatelefonować - powiedziałem przerywając uśmiechnięte
zapewnienia przedstawicieli władzy, że wszystko w porządku.
Lekarz niepewnie spoglądał to na mnie, to na policjantów.
- To już nie moja sprawa.
- Jestem prywatnym detektywem i szukam sprawców przestępstwa. Nie mogę
o tym mówić bez pozwolenia mego szefa. Chcę do niego zatelefonować.
- Nie ma tutaj telefonu - powiedział policjant o ciemnych włosach.
- Co pan na to, doktorze? Pan jest tutaj władzą, a ja mam uzasadnione prawo
do rozmowy telefonicznej.
Był to bardzo młody człowiek pomimo wąsów.
- Nie wiem. W hallu na dole jest kabina telefoniczna. Da pan radę zejść?
- Nigdy w życiu nie czułem się lepiej.
Ale kiedy spuściłem nogi, podłoga wydała mi się daleka i falująca. Policjanci
musieli mnie zaprowadzić do hallu i pomogli usiąść na stołku wewnątrz kabiny. Ich
twarze pływały za szkłem z siatką drucianą jak wielkie ryby, ciemna i jasna, wodzące
wokół batyskafu głęboko na dnie oceanu.
Formalnie moim pracodawcą był Sponti, ale poprosiłem o połączenie z
numerem Ralpha Hillmana. Na szczęście miałem dziesięć centów w kieszeni i na
szczęście Hillman był w domu. Sam odebrał telefon za pierwszym dzwonkiem.
- Słucham.
- Mówi Archer. Jęknął.
- Wie pan coś o Tomie? - spytałem.
- Nie. Zciśle trzymałem się instrukcji i kiedy wróciłem z plaży, pieniędzy nie
było. Nabrał mnie podwójnie - rzekł z goryczą.
- Widział go pan?
- Nie. Nie próbowałem.
- Ja widziałem. - Opowiedziałem Hillmanowi, co spotkało mnie i panią
Brown.
Po drucie doszedł do mnie jego cichy i bezbarwny głos:
- I myśli pan, że to ci sami ludzie?
- Myślę, że Brown jest pańskim człowiekiem. Czy nazwisko Harold Harley
mówi coś panu?
- Co to znowu?
- Harold albo Har Harley. Fotograf.
- Nigdy o takim nie słyszałem.
Nie zdziwiło mnie to. %7łółta wizytówka Harleya była z tych, które właściciele
przedsiębiorstw rozdają setkami i niekoniecznie musiała mieć jakiś związek z
Brownem.
- Czy to wszystko, co pan miał do powiedzenia? - spytał Hillman. - Nie
chciałbym blokować linii.
- Nie doszedłem do najważniejszej rzeczy. Mam policję na karku. Nie mogę
wyjaśnić, co robiłem w motelu, nie wspominając o okupie i o pańskim synu.
- Nie może pan zmyślić jakiejś historii?
- To nie byłoby rozsądne. To gardłowa sprawa, podwójnie gardłowa.
- Chce pan powiedzieć, że Tom nie żyje?
- Chcę powiedzieć, że porwanie podlega karze śmierci. A pan pertraktuje z
zabójcą. Myślę, że w tym punkcie powinien pan porozumieć się z policją i uzyskać od
nich pomoc. Prędzej czy pózniej będę musiał to zrobić.
- Zabraniam... - Zmienił ton i jeszcze raz zaczął zdanie. - Proszę, niech pan się
wstrzyma. Niech pan da mu czas do rana. To mój jedyny syn.
- Dobrze. Do rana. Dłużej nie możemy tego ukrywać. I nie powinniśmy.
Powiesiłem słuchawkę i wyszedłem na korytarz. Zamiast z powrotem na
oddział urazowy, moi strażnicy zawiezli mnie windą do specjalnego pokoju ze
szczelnie zasłoniętymi oknami. Położyli mnie na łóżku i przystąpili do kolejnego
przesłuchiwania. Nudne byłoby tu powtarzać dialog. Nudne też było to w tej chwili, i
wcale nie słuchałem.
Jakoś około północy zastępca szeryfa nazwiskiem
Bastian wszedł do pokoju i kazał wyjść tamtym. Był wysoki, o szpakowatych,
krótko ostrzyżonych włosach. Pionowe, głębokie jak blizny rowki na jego policzkach
zdawały się odbiciem dyscypliny wewnętrznej, ostrzejszej niż cięcie szablą. Stanął
nade mną ze zmarszczonymi brwiami.
- Doktor Murphy mówi, że według pana prawo w tym okręgu nie jest
należycie przestrzegane.
- Miałem powody do takiego twierdzenia.
- Nie łatwo werbować ludzi przy takim wynagrodzeniu. Nie możemy
konkurować nawet z płacami niewykwalifikowanych robotników. A to jest ciężka
robota.
- Istnieją dodatkowe możliwości.
- Co to znaczy?
- Zdaje się, że zabrano mi portfel.
Twarz Bastiana przybrała surowy wyraz. Wyszedł do hallu, powiedział kilka
słów głosem przypominającym bzykanie szerszenia i wrócił z moim portfelem.
Przeliczyłem pieniądze, raczej bez zapału.
- Zabrano go celem sprawdzenia pańskiej tożsamości - powiedział Bastian. -
Okręg Los Angeles ma dobrą opinię o panu i przepraszam, jeśli został pan
niewłaściwie potraktowany.
- Niech się pan nie przejmuje. Jestem przyzwyczajony do popychania mnie
przez niewykwalifikowane siły.
- Słyszał pan moje przeprosiny - powiedział tonem zamykającym dyskusję na
ten temat.
Bastian zadał mi szereg pytań dotyczących pani Brown i przyczyn mego
zainteresowania jej osobą. Powiedziałem, że muszę porozumieć się rano z moim
klientem, nim będę mógł odpowiedzieć. Potem zażądał wszystkich szczegółów, jakie
byłem w stanie podać, co do wyglądu Browna i samochodu.
Chwile przed i po wypaleniu broni niezbyt jasno rysowały się w mojej
pamięci. Wydobyłem z niej wszystko, co potrafiłem. Brown był wzrostu więcej niż
średniego, potężnej budowy, niemłody, niestary. Miał na sobie ciemnopopielatą albo
granatową marynarkę i szarawy kapelusz z szerokim rondem, zasłaniającym oczy.
Dolną część twarzy stanowiły mocne szczęki. Głos miał ochrypły, lekko
przeciągający. Samochód był szarobiały albo beżowy, dwudrzwiowy kabriolet,
prawdopodobnie ford, model sprzed ośmiu lat.
Od porucznika Bastiana dowiedziałem się dwóch faktów: wóz miał rejestrację
Idaho, na podstawie zeznań innych mieszkańców motelu, a Stanislaus będzie
odpowiadać za niezanotowanie numeru prawa jazdy. Zdaje się, że Bastian podał te
fakty w nadziei rozwiązania mi języka.
Przenieśli mnie do innego pokoju na tym samym piętrze, już bez eskorty. W
nocy budziłem się kilka razy, a przed moimi oczami przewijał się krąg twarzy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]