[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rodziny. Jest najbliższym krewnym, jaki ci jeszcze pozostał.
- Tak, ale... przecież znasz Kara - odparł Nick. - Prawdę mówiąc, to nie jest całkiem
porządny gość.
- Ty też nie jesteś - stwierdziła rudowłosa.
Nick pokiwał głową.
- A gdybym dał radę wydostać stąd oboje dzieci Anakina Skywalkera? - zapytał. - Albo
przynajmniej jedno? To byłoby warte życia Kara. Mojego także.
- Wcale tak nie uważam - sprzeciwiła się Aeona. - Idę o zakład, że nasz Urodziwy Chłopiec
Jedi też tak nie uważa.
- Dlatego mu nie pozwolę, samemu podjąć decyzji - odparł Nick.
- Jasne, wyświadczysz mu wielką przysługę - parsknęła kobieta. - Nakłonisz go do zabicia
niewinnego człowieka.
- Kar? Niewinny? - żachnął się Nick. - %7łartujesz, prawda?
- Mogłabym zrozumieć, gdyby Skywalker chciał go zabić za to, co wydarzyło się na Haruun
Kai, na Kessel czy na Nar Shaddaa - odparła jego towarzyszka. - Nie kiwnęłabym palcem, żeby go
ocalić. W tym przypadku jednak Kar nie jest winowajcą. Jest ofiarą.
- Dla mnie to nie ma żadnego znaczenia.
- Jeżeli tak uważasz... - Aeona posłała mu sceptyczne spojrzenie. - Gdybyś chciał się
założyć, stawiam trzy do jednego, że to będzie miało znaczenie dla Skywalkera.
Okazało się, że tu, w Ciemności, wszystkie jego zmysły są całkowicie bezużyteczne.
Niczego nie widział, nie słyszał ani nie czuł. Nie był także świadomy swojego ciała.
Ledwo sobie uświadamiał, że jest cząstką czegoś w rodzaju niezidentyfikowanego pola
energetycznego... A może to on sam był tym polem? Oprócz świadomości własnego istnienia
docierały do niego tylko dziwne modulacje tego energetycznego pola: niemożliwe do odebrania
sygnały, niedotykalne struktury, niewidzialne kolory. Wszystko było nieodwracalnie obce. Zimno i
prastare istoty, które nigdy nie doświadczyły bicia serca, dotknięcia ręki ani smaku powietrza.
Niewiarygodnie odległe, niematerialne, zrodzone z wymarłych gwiazd.
Gwiazdy, pomyślał Luke. Tak, o to właśnie chodzi. Z gwiazd. To właśnie stamtąd one
pochodzą. To tam się spotykały, bo ja także tym jestem.
Wszystko we wszechświecie rodziło się z umierających gwiazd. Każdy pierwiastek
powstawał w piecu fuzyjnym gwiezdnych jąder. Każdy istniejący atom był kiedyś cząstką dawno
zgasłej gwiazdy... a ta gwiazda była cząstką innej, która istniała długo przed nią. W taki sposób
tworzył się nierozerwalny łańcuch związków, mający początek w jądrze pojedynczej kuli
kosmicznego ognia. To właśnie ona zdecydowała o narodzinach wszechświata.
To śmierć gwiazd dała życie całemu wszechświatowi. Starając się skupić na nich
wyobraznię, Luke zobaczył wyrazniej swoją sytuację. Zamiast pozbawionego kształtów pola ledwo
dostrzegalnej energii uświadomił sobie, że sam jest częścią gwiezdnej gromady... ogromnej,
chociaż ledwo dostrzegalnej. Obce modulacje energii stały się odległymi gwiazdami.
Prawdę mówiąc, każda prawdziwa gwiazda pod względem funkcjonalnym jest taka sama: to
zawieszony w przestworzach piec fuzyjny. Mimo to każda jest inna. Jedna może być większa, inna
zaś gorętsza. Jedna dobiega kresu cyklu życia, by zmienić się w kolaps, który doprowadzi do jej
zniszczenia, a inna może być całkiem młoda, powstała dzięki gromadzeniu się pyłu i gazów
prastarych supernowych. W swojej wyobrazni Luke mógł odczytywać ich indywidualne spektra,
zupełnie jakby rozpoznawał ludzkie twarze. Wszystkie wyglądały na zmęczone i stare, wypalające
się z daleka od siebie w bezkresnej Ciemności.
On także był gwiazdą, chociaż wydzielanym przez niego światłem była Moc.
Każda odległa gwiazda, na której skupiał uwagę, choćby nie wiem jak słabo świeciła,
natychmiast się rozjarzała, bo podsycała ją jego światłość. Zwabione przez energię Luke a i
podsycane przez jego grawitacyjne pole gwiazdy, zbliżając się jedna do drugiej, zaczynały świecić
jaśniej. Emitowały więcej egzotycznych cząstek, tworząc radosny nastrój. W końcu wszystkie
zajęły miejsca na orbicie wokół niego i stworzyły nowy system o nieskończonym stopniu
komplikacji. Wirowały teraz w Ciemności jak w radosnym tańcu.
Właśnie tu jesteśmy, w Ciemności, pomyślał Luke. A Ciemność nie jest pustką. Dopóki w
niej istniejemy, ma znaczenie.
Każda osoba w tej Ciemności, której dotykał palcem Mocy, łączyła się z nim przez
pulsujące nici światłości i zyskiwała na potędze. Niektórzy byli uwięzieni w mrożącej Ciemności
od tak dawna, że mogli jedynie sami emitować coraz słabszy blask, aż w końcu jeden po drugim
gaśli i przestawali istnieć...
Nagle Luke doznał olśnienia: przecież on ich zna.
Nie dlatego, że powiedzieli mu coś o sobie. Pomiędzy nimi nie było żadnej rozmowy. Luke
jednak tego nie potrzebował... Był teraz połączony z nimi dzięki Mocy. To było tak, jakby sam
przeżył ich życie. Utożsamiał się z nimi w światłości Mocy.
Znał ich równie dobrze jak oni siebie. Tworzyli zbiorowe istnienie, które jednak składało się
z indywidualnych osób. Byli węzłami świadomości w większej sieci umysłu. Czy zostali...
zrodzeni? stworzeni? przemienieni? Czyżby ulegli ewolucji? Czyżby pierwszy raz zaczęli być
świadomi siebie jako żywe istoty na skalistej, pozbawionej powietrza siostrzanej planecie Mindora,
którą Luke znał tylko jako Taspana II? Nie liczyła się nazwa planety. Wszyscy oni żyli niezliczone
tysiąclecia, skąpani w nieprzefiltrowanym blasku samego Taspana. Nie bali się niczego oprócz
zmian w topiskale, która była ich domem dzięki promieniowaniu pochodzącemu z pojawiających
się od czasu do czasu plam na jego powierzchni albo ze słonecznych burz.
Nie mieli pojęcia, co spowodowało Wielki Zcisk, a już zupełnie ich nie obchodziła
imperialna wojskowa placówka badawcza na powierzchni Taspana II. W tamtych czasach nawet nie
wiedzieli, kim są ludzie, bo nigdy nie doświadczyli obecności form życia nieopartych na krysztale.
Wielki Zcisk nie był zatem dla nich katastrofą, wręcz przeciwnie. Zniszczenie planety zmieniło jej
skorupę w ogromną chmurę o rozmiarach i powierzchni o wiele większej niż poprzednio. Ta wielka
chmura mogła pochłonąć energię gwiazdy. Dla Topniaków Wielki Zcisk był zbyt krótko trwającym
Złotym Okresem. W całym systemie rozkwitła ich cywilizacja i umysł i poczuli się jak w Raju.
Dla Topniaków Złoty Okres Raju dobiegł niespodziewanego katastrofalnego kresu, kiedy
szczątki ich rodzimej planety, dryfując w przestworzach, przecięły orbitę Mindora. Schwytane
przez jego ciążenie, spadły na powierzchnię w niezliczonych skalnych nawałnicach. Topniaki już
wkrótce się przekonały, że ich nowy dom nie jest żadnym domem, ale więzieniem. Ciemnicą.
Lochem.
Obozem zagłady na kosmiczną skalę. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl