[ Pobierz całość w formacie PDF ]

To przemijanie.
To oddawanie bólu trawom, ziemi, ciepłej skórze.
Pokochaj chociaż na chwilę, na ten moment, czas taki biegły, zabiegany, prędki jak
jedno wspomnienie krzyku, pokochaj by odeszła.
Jesteś.
Ból jest realny.
Oto stało się.
Takie oczywiste.
W obłędzie.
W samotności obłędu.
W muzyce obłędu.
W obłędnej samotności szaleństwa.
W kokainie.
Umierasz.
I nic, absolutnie nic nie uchroni cię przed zachorowaniem.
Powracało obsesyjne spoglądanie w oczy innych, na ulicy, w autobusach, miejskich
szaletach, drżenie nerwowe powiek, pojedyncze wypadanie rzęs pocieranych palcem,
chrząkanie, drapanie w gardle, zatrzymywanie wdechu, zaskoczenie w zrenicach i
45
wreszcie eksplozja słów, drobnych, kłujących, jak śmie tak wprost patrzeć im w
oczy, uczciwym, spokojnym, tak zwyczajnie na ulicy, taki łach ćpunka, na ich
drodze, do domu, do sklepu, do pracy, po męża alkoholika, do przedszkola po
dziecko. Jak śmie!!! Całą noc padało. Liście zielone jeszcze wczoraj, dzisiaj są
pokryte pomarańczowozłotawym odcieniem. Przemiany przyrody zawsze mnie
zdumiewały, o ile byłam w stanie je zauważyć.
Buntuję się. Został mi tydzień, a tu nieopisana część ostatnia.
Jednak w jakimś sensie dopadało mnie oświecenie, być może skrajne od czystego
dzwięku i mogę dzisiaj świadomie funkcjonować jako przepływ kokainy przez każdą
cząstkę organizmu.
Teraz, dopiero teraz muszę znosić życie, choć krótkie lecz intensywne. W ciągu
miesiąca przeżywam całe lata, a kto wie, może i stulecia. Wierzyłam, że kiedyś to
nastąpi, teraz przeklinam. Nie. Umrę świadomie. To Jest Piękno.
Zmierci, proszę, jestem zmęczona, kokaina nie działa, bo jestem nią sama, więc jaki
jest sens by mnie tu trzymać? Dokończyć pisanie? Przeznaczenie czy wybór? Kurwa,
wybór.
Mam jedną prośbę Panie, umrzeć i nie zmartwychwstawać, bym już nigdy nie
uderzyła.
Widzisz śmierci, po co mi dałaś te chwile samoświadomości, nie mogłam tak po
prostu odejść jak inne ćpuny. Wraz ze świadomością objawiłaś mi pustkę, która kusi
by ją zapełnić.
Co za tortura.
Tak wiem, jestem kokainą.
Jestem trucizną.
Kim ty jesteś, że tak troskliwie się mną opiekujesz, niczym matka? Dosyć, trzeba
wracać do wspomnienia.
Ludzie tylko na małą chwilę zachłystują się twoim samobójstwem i idą dalej. Czy
jest ktoś, kto zatrzyma się co roku, zapamięta? Milczenie. Poznane i tajemnicze. Z
wolnego wyboru. Było to jedyne wyjście, kiedy cały świat domagał się skazania.
Nigdy nie złożyłam żadnych wyjaśnień. Porozumiewał się ze mną sprzedawca losów
na loterii, kiedy kupowałam u niego złudne szczęście. Wtedy na moment
uśmiechałam się szarozielonymi wargami. Mężczyzna czynił gest, jakby chciał mnie
powstrzymać za rękę przy podawaniu kuponu. Wynik losowania zawsze był ten sam
 pusty los. To mnie nie zniechęcało, powracałam następnego dnia by powtórzyć grę.
Było to coś na kształt rytuału, stały element, jedyna forma pozornej stabilności w
moim życiu. Mężczyzna czasami mnie oszukiwał i twierdził, że los wygrał. Mogłam
ciągnąć następny bez zapłaty. To zdarzenie zaliczałam do szczęśliwych. Potrafiłam o
nim pamiętać aż całą godzinę.
Codziennie zabierałam swój cień do muzeum obrazów surrealistycznych. To tak
jakby namalowano moje wnętrze albo postać zewnętrzna. Czy ci malarze także
rozpadają się za życia?  zadawałam pytanie przewodnikowi.
Byłam obrazem własnego świata.
Gałąz za oknem. Monotonnie uderzała o krawędz muru i dawała pewność, że żyję.
46
Wiedziałam, że za specjalną opłatę znajdę ćpuna, który zrobi mi złoty strzał. To jest
zupełnie proste. Martwych narkomanów zastępuje się żywymi. Jest to warunek
stabilności rynku, towar musi być w obiegu.
Przeżycia dla mnie samej stawały się zmienne i nieoczekiwane. To przypominało
rozstrojone skrzypce. Eksperyment na jednej strunie, niewłaściwe nuty. Brak zapisu
w pracy mózgu. Podobieństwo do mojej prześladowczyni; ona kurczowo trzyma kosę
w dłoni, ja strzykawkę.
Musiałam poddać się operacji plastycznej pochwy. Nadmiar kopulacji spowodował
jej trwałe naderwanie. Nie było problemu. Nikt nie chciał tego zrobić.
Zaczęłam zgadzać się z Arturem Rimbaudem, że należy stworzyć duszę potworną, by
zaistnieć jako poeta, jako artysta w ogóle. Wtedy łatwiej zrozumieć siebie, świat,
drogę, po której się kroczy w stronę upadku, własny ból i samotne przeklinanie
niedoskonałości.
Upadek moralny w celu osiągnięcia stanu pokory. To podobno z Junga.
Inaczej nie można przetrzymać choćby następnej sekundy istnienia. Zwiat idzie
niewątpliwie ku samozagładzie, ale poezja, no właśnie poezja jeszcze przetrwa,
przetrzyma tysiące obłędów jej poetów; nie zostanie wessana przez smog, pokona
bronie masowego rażenia. Bo poezja jest gazem bojowym, który poraża duszę nie
naruszając otoczenia.
Moje wiersze. Zapewne istniały. Mgliste i wietrzne jak wszystko.
Mężczyzni, kokaina i taniec. Seks. Oto była spełniona wolność, popuszczone węzły,
stopniowo w lawinie, w zaśmiewaniu się, w krzyku przez łzy, w uwięzieniu grzechu.
Stałam się meteorytem krążącym wokół ziemi. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl