[ Pobierz całość w formacie PDF ]

W oczach Kierana błysnęły łzy.
- Dziękuję - wyszeptał. - Dziękuję, dziękuję, dziękuję.
Matka Kierana siedziała blada w biurze dyrektora, ściskając swoją białą plastikową torebkę.
Jeden ze starszych chłopców, nie wiedząc kto to, zwrócił uwagę kolegów na jej urodę.
Yummy Mummy, pyszna mamuśka, jak je zawsze nazywali.
Nie zdążył zauważyć letniej sukienki od Marksa & Spencera ani naszyjnika ze sztucznych
pereł.
Bonedome usiadł za biurkiem, złożył dłonie i próbował wyglądać smutno, ale
sympatycznie. Było to nieosiągalne dla człowieka, który w całym swoim życiu nie czuł żadnych
emocji. Usiłowania skończyły się grymasem, jaki ma się po ugryzieniu cytryny.
- Rozumie pani, że Kieran musi być zawieszony na czas śledztwa - oznajmił. - Nie możemy
ryzykować, że to się powtórzy.
- Dlaczego Kieran? - zapytała. - Mówił mi przez telefon, że to zrobił Ponsford.
Bonedome zdjął okulary.
- Przepraszam, Ponsford?
- Powiedział, że zrobił to jego przyjaciel Ponsford, broniąc go, powiedział, że Benson i ci inni
znęcali się nad nim, więc Ponsford dał im nauczkę. To znaczy - wiem, że to, co zrobił Ponsford,
jest straszne, że posunął się stanowczo za daleko ale dlaczego Kieran ma być zawieszony?
- Ponsford - Bonedome myślał przez chwilę. - Ponsford? Nie ma w Heaton nikogo, kto by się
nazywał Ponsford.
- To śmieszne - powiedziała matka Kierana, kręcąc głową i uśmiechając się. - Ponsford jest
najbliższym przyjacielem Kierana od początku jego pobytu w szkole... Uczy go grać w krykieta:...
Kieran spędził u niego wakacje międzysemestralne. J.R.E. Ponsford, szósta klasa, kapitan drużyny
krykieta.
Bonedome zamrugał.
- J.R.E. Ponsford? J.R.E. Ponsford, kapitan drużyny krykietowej?
- Więc pan go zna?
- Droga pani O'Sullivan, każdy człowiek w Heaton zna J.R.E. Ponsforda. Był największym
mistrzem krykieta, jakiego kiedykolwiek wydała nasza szkoła.
Uśmiech na twarzy matki Kierana zgasł.
- Był? - zapytała.
- Obawiam się, że tak, pani O'Sullivan. J.R.E. Ponsford uczył się w Heaton w latach od tysiąc
dziewięćset trzydziestego pierwszego do tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego. Potem służył w
RAF jako pilot bombowca i zaginął nad wybrzeżem Holandii w zimie tysiąc dziewięćset
czterdziestego drugiego roku.
Kiedy matka Kierana przyszła, żeby go zabrać do domu, chłopiec ciągle jeszcze stał przed
szklaną gablotą w pawilonie krykietowym. Objęła go za ramiona i przytuliła do siebie... pachniała
jak Mama.
- Przepraszam - szepnęła.
Kieran nie powiedział nic, patrząc po raz ostatni na jasne otwarte oczy J.R.E. Ponsforda i na jego
słynny kij krykietowy.
Pięciocentymetrowe pęknięcie było świadectwem jego ostatniego, największego meczu.
DZIECKO VOODOO
Littlehampton, Sussex
Serce Dziecka voodoo bije w miejscowości Macon, w stanie Georgia gdzie przyszedł mi do
głowy pomysł tego opowiadania. Stało się to pewnej upalnej nocy, kiedy moje radio samochodowe
grało Are You Experienced? W owym czasie najbardziej wybijającą się postacią w psychodelicznej
scenerii Londynu był Jimi Hendrix, toteż wszystkie moje wspomnienia o Notting Hill, Park Lane
i innych miejscach, gdzie zwykłem spędzać czas, gdy on jeszcze żył, są z nim związane. Jednym
z tych miejsc jest Littlehampton.
Spotkałem Jimiego tylko raz: fotografował wtedy w Hyde Parku.
- Urodziłem się na innej planecie, wiesz? - powiedział mi.
- Nie sądzę, ale na pewno tam się znajdziesz - odparłem.
Możliwe, że miał rację. Ale to opowiadanie dzieje się nie na innej planecie, ale w zwykłej,
przeciętnej nadmorskiej miejscowości wypoczynkowej w hrabstwie Sussex, u ujścia rzeki Arun.
Jest to nudne małe miasteczko, ma za to wspaniałe plaże. Woda podczas odpływu oddala się od
brzegu prawie na półtora kilometra, tak że idzie się bez końca, brodząc w wodzie po kostki, aż
zaczyna się wydawać, że w ten sposób dojdzie się do Francji. Można tam stać daleko od brzegu,
czując na twarzy morską bryzę, i myśleć o wszystkich ludziach spotkanych w przeszłości i o tym,
jaki diabeł nam ich zabrał.
Jimiego zobaczyłem, jak wchodził do kiosku S.H. Patela, na rogu Clarendon Road. Twarz
miał szarą jak popiół.
- Jezu, to Jimi! - powiedziałem do Dulcie i wszedłem za nim. Dzwonek sklepowy zadzwięczał. Pan
Patel zajęty był zmienianiem cen na stertach "Evening Standard".
- "New Musical Express" jeszcze nie przyszedł, Charlie - poinformował mnie, ale ja pokiwałem
tylko głową.
Szedłem ostrożnie wzdłuż półek z ilustrowanymi magazynami, słodyczami dla dzieci
i humorystycznymi kartami urodzinowymi. Słyszałem, jak gdzieś na tyłach sklepu telewizor pani
Patel gra motyw muzyczny z Neighbours. W powietrzu unosił się stęchły zapach manilowych
kopert, landrynek i kozieradki.
Jimi stał przy szafie chłodniczej, za półkami, patrząc na mnie szeroko rozwartymi oczami;
ani szelmowsko, ani wesoło - jak zwykle - ale jakoś trwożliwie, niczym zraniony ptak. Włosy miał
kędzierzawe, jak niegdyś, i nosił ten sam afgański kaftan bez rękawów oraz te same szkarłatne
rozszerzane spodnie z welwetu, a nawet ten sam naszyjnik Indian Nawaho. Ale skórę miał dziwnie
białą, jakby zakurzoną... Rzeczywiście się przestraszyłem.
- Jimi? - wyszeptałem.
Nie odpowiedział. Czuło się wokół niego chłód, przy czym nie był to chłód wiejący z zamrażarki,
wyładowanej groszkiem Birds Eye, marchewką Findusa i "ekonomicznymi" kotlecikami
z wołowiny - Jimi, człowieku... myślałem, że nie żyjesz. - Od ponad piętnastu lat nie powiedziałem
do nikogo "człowieku!" - Byłem naprawdę głęboko przekonany, że nie żyjesz.
Pociągnął nosem i chrząknął, patrząc wciąż wzrokiem zranionego ptaka.
- Halo, Charlie - odezwał się ochrypłym głosem. Wydawał się obcy i zamknięty w sobie. Był taki
sam jak wówczas, kiedy widziałem go po raz ostatni: wieczorem siedemnastego września tysiąc
dziewięćset siedemdziesiątego roku.
Przestraszyłem się tak, że ledwie mogłem mówić. sprawiał wrażenie przestraszonego na
równi ze mną, i ten fakt dziwnie mnie uspokajał. Jak gdyby trwał jeszcze rok 1970, a następnych
dwudziestu lat w ogóle nie było. Mogłem nawet uwierzyć, że John Lennon żyje, że Harold Wilson
jest premierem, że na świecie panują miłość i pokój.
- Człowieku, próbowałem dostać się do mieszkania - rzekł Jimi.
- Co? Do jakiego mieszkania?
- Do mieszkania Moniki, człowieku. W Lansdowne Crescent. Próbuję tam wrócić.
- Po co, u diabła, chcesz się tam dostać? O ile wiem, Monika już tam nie mieszka.
Jimi drapał się po twarzy. Wydawało się, że osypuje się z niej popiół i osiada mu na
palcach. Wyglądał na roztargnionego, przestraszonego, na kogoś, kto nie potrafi jasno myśleć. Ale
dawniej widywałem go często kompletnie naćpanego, snującego niesamowite opowieści
o planecie, na której wszystko jest idealnie urządzone - o boskiej planecie Najwyższej Mądrości.
- Gdzie ty się, u diabła, podziewałeś? - zapytałem go. - Słuchaj, na zewnątrz czeka Dulcie.
Pamiętasz ją? Chodzmy czegoś się napić.
- Człowieku, muszę się dostać do tamtego mieszkania - upierał się Jimi.
- Po co?
Patrzył na mnie jak na wariata.
- Po co? Gówno ci do tego! Po co, do cholery!
Nie wiedziałem, co począć. O metr przede mną stał i mówił do mnie prawdziwy Jimi. Jimi,
o którym myślałem, że od dwudziestu lat nie żyje. Nigdy nie widziałem jego ciała, nie wziąłem
udziału w pogrzebie, bo nie stać mnie było na podróż, ale dlaczego rodzina i prasa trąbiły, że Jimi
nie żyje, jeśli to nie była prawda? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl