[ Pobierz całość w formacie PDF ]
może i służąca jest.
W istocie - usłyszeliśmy kobiece głosy w
przedpokoju. Jak tylko drzwi za galeryjką skrzyp-
nęły, mój towarzysz podskoczył, jak piłka, i na
93/116
palcach nóg szybko podbiegł do drzwi pokoju, -
nasłuchiwał, po chwili wrócił do mnie.
- Jeszcze nie - szeptał, - słyszałem, jak pani
Z mówiła, żeby służąca podrzuciła węgli do
samowaru - chce gości poczęstować herbatą.
Nareszcie po kwadransie siedzenia w ciem-
nym pokoju ujrzeliśmy panią Z, która z lampą w
ręku weszła do nas.
- Oswobodzę już panów z niewoli - mówiła z
uśmiechem, podając rękę memu przyjacielowi.
- Towarzysz z Warszawy - przedstawił mię X.
- Proszę na herbatę, pewnieście zmęczeni. Ch-
cieliśmy się wymówić, lecz wreszcie ustąpiliśmy
gospodyni. W następnym pokoju na stole szumiał
samowar, stały szklanki, talerze i przekąska.
Jedliśmy i piliśmy w milczeniu; drzwi do dal-
szego pokoju były otwarte. Stamtąd od czasu do
czasu dawało się słyszeć jakieś chrapanie, zgrzy-
tanie zębami, niewyrazne mruczenie. Ani pani Z,
ani mój przyjaciel nie zwracali na to najmniejszej
uwagi.
Po kolacji wróciliśmy do pokoju, do które-
gośmy weszli 'z przedpokoju. Był to, jak mi wytłu-
maczył mój towarzysz, pokój córki państwa Z.
94/116
- To mój skład główny - mówił mi X. z dumą. -
Spójrz!
Wyjął z kieszeni wiązkę kluczyków i otwierał
szuflady komody. Były napełnione bibułą.
- No, teraz pakować! Jutro pojedziesz z panią
Z. Ona jedzie do Warszawy. Ja odprowadzę was do
stacji kolejowej. Dla powagi i ochrony wezmiemy
z sobą tego kiepskiego wariata, pana Z. Jego nikt
nie ruszył Tym razem pojedziesz, jak wielki pan,
nie jak biedny rewolucjonista, chowający się przed
wzrokiem każdego ugwiażdżonego durnia
moskiewskiego. Ale za to zabierzesz niemało.
Wpakuję ci oprócz "Przedświtu" i czcionek jeszcze
pudzik bibuły agitacyjnej. Zgoda? Przecie tej brak
wam zawsze.
Wysunął na środek kosz i parę waliz. Składal-
iśmy w nie książki, czcionki położyliśmy na sam
spód kosza. Szuflady w komodzie powoli wypróż-
niały się. Mój towarzysz zacierał ręce i mruczał, ro-
biąc od czasu do czasu notatki.
- Sto "0jca Szymona. No, no! Nic już u mnie
nie zostało. A widzisz, że trzeba wypisać pięćset,
nie trzysta, jak wy chcecie! Dwadzieścia "W
kwestji żydowskiej". Choć Marks pisał, ale rzecz
nudna, - wystarczy dwadzieścia. Co?
Kiwnąłem głowa na znak zgody.
95/116
- Sto "Katolika", - mruczał, biorąc do ręki
związaną paczkę broszury "Czy socjalista może
być katolikiem". - Słyszałem, że w Radomskim
tej broszury wiele idzie. Może dodać ci jeszcze
pięćdziesiąt? Taka cieniuchna!
Dosyć i sto, mamy tego jeszcze na składzie.
Czy masz jeszcze "Pańszczyzny"?
Tej nam zabrakło.
- A co! mówię wam zawsze, że za mało wyp-
isujecie. Mam jeszcze u siebie kilkadziesiąt -
mówił nieco smutnym tonem, - ale czy to wystar-
czy?
- Wypisaliśmy już ją na granicę Y-ka. Na razie
wystarczy i kilkadziesiąt. Dawaj!
- Et, kiedy to przez Y-ka przejdzie! Wiem,
zjedzą tam bibułę myszy, nim stamtąd wyciąg-
niecie. Słuchaj, dodani do obstalunku jeszcze
setkę lub dwie "Pańszczyzny". Jak sądzisz?
Nareszcie skończyliśmy. Obejrzałem się po
pokoju. Wszędzie było pełno książek, małych i
dużych, w różnokolorowych okładkach. Na środku
stał kosz, do polowy naładowany temiż książkami,
walizki otwarte, lecz pełne bibuły, a nad tym
wszystkim schylony człowiek z błogim uśmiechem
na ustach. Drzwi do sąsiedniego pokoju były
wpółotwarte i stamtąd dolatywały ciche, lekkie
96/116
kroki pani Z, która chodziła po pokoju, i chrapliwe
mruczenie śpiącego gospodarza domu. Do tego ja
sam, bezimienny towarzysz z Warszawy, gospo-
darzący w pokoju kilkunastoletniej panny, niez-
nanej mu wcale.
Dziwaczny ten obrazek z życia ludzi, których
związał los i idea, zostanie w mej pamięci na za-
wsze.
Pożegnaliśmy panią Z. po uprzątnięciu z poko-
ju rozrzuconych książek. Nazajutrz rano mieliśmy
przyjść do niej na śniadanie i zaraz po śniadaniu
ruszać w drogę.
Znowu te przeklęte schody, po których
schodziliśmy tak samo ostrożnie, jak przed paru
godzinami wchodziliśmy na nie. Wyszliśmy na
uliczkę i skierowaliśmy się ku fabryce.
- Słuchaj! - rzekłem - ciebie tu prawdopodob-
nie podejrzywają o romans z panią Z? Bo jak
ludzie sobie wytłumaczyć mogą te częste stosunki
twoje z nią, a nie bez tego, żeby cię kto nie widział
wkradającego się do niej wieczorami.
- Nie wiem, - odpowiedział zażenowany, -
może. Ale cóż ja na to poradzę? U siebie prze-
chowywać bibuły nie mogę. W razie złego wypad-
ku ze mną, zostanie przynajmniej bibuła, już prze-
ciągnięta na tę stronę. Nic na to nie poradzę, -
97/116
powtórzył. - Pocieszam siebie tym, że za rok naj-
dalej to się skończy, mąż jej otrzyma już emery-
turę, no i, naturalnie, wyjadą stąd. Jak ja wówczas
urządzę się ze składem, doprawdy nie wiem. Z
pewnością nie będzie tak wygodnie.
- Wygodnie! Ależ niech cię pioruny biją,
człowieku! Co ty nazywasz wygodnym? Czy nie te
skrzypiące schody do pani Z?
- Schody, jak schody, - odpowiedział z rezy-
gnacją mój towarzysz, - ale bezpieczeństwo bibuły
zupełne i względna łatwość wywiezienia jej stąd.
Ja nie mogę sobie pozwalać na częste wyjazdy
- zwraca to uwagę i mam zresztą służbę. Pani
Z łatwiej to uskutecznia. A oprócz tego pani Z
nie tchórzy i to moja największa wygrana. Wolę
iść nocą na trzecie piętro po takich schodach do
człowieka, który się nie boi, niż mieć do czynienia
z bałwanem, opanowanym drżączką. Miałem tu
takiego idiotę!
- Wyobraz sobie, - mówił z wzrastającym
oburzeniem, - co ten bałwan mi urządził!? Trzy-
mam się tej zasady, żeby u siebie bibuły nie mieć.
Praca w fabryce i służba w P.P.S. zmusza mnie
do częstego wychodzenia z mieszkania, nieraz
muszę kogokolwiek z interesantów zostawić u
[ Pobierz całość w formacie PDF ]