[ Pobierz całość w formacie PDF ]
powściągliwość, a także i na to, jak wychowanek doktora Meierbachera wyglądał. A robił
bardzo pozytywne wrażenie. Włosy przystrzyżone krótko, ubranie - czyste i uporządkowane,
trzewiki wyczyszczone.
- Wiem, co mi pan chciał pokazać, doktorze - zauważył pan Rafał domyślnie. - %7łe i
mój chłopak tak będzie wyglądał i tak będzie się zachowywał.
- Właśnie - uśmiechnął się w odpowiedzi Meierbacher. - Odgadł pan. Może
faktycznie utrzymanie naszych chłopców w ryzach bywa czasem trudne, a dla rodziców jest
kosztowne, ale sam pan widział efekty. Z pewnością warto się nieco potrudzić dla osiągnięcia
podobnych rezultatów. Czyż młode pokolenie nie jest przyszłością naszego świata?
- Jest - uprzejmie zgodził się pan Rafał. - Jest niewątpliwie.
Doktor Meierbacher z zadowoleniem pokiwał głową.
- Spotkamy się za trzy miesiące i sam pan oceni, drogi panie, ile warte są moje
metody. Sam pan oceni.
- Bardzo dziękuję panu doktorowi - uśmiechnął się z zadowoleniem pan Sidorowicz. -
Już jestem przekonany, że następną ratę za utrzymanie i edukację chłopca zapłacę z wielką
przyjemnością.
Naukę dyscypliny w Zakładzie Wychowawczym dla Chłopców Witold Sidorowicz
rozpoczął już pierwszego dnia pobytu. Naczelnym jej wykonawcą był wychowawca Siergiej,
a pierwszym punktem lanie powitalne.
Pierwsza porcja zrobiła na Witii pewne wrażenie. Miała miejsce, jeszcze zanim ojciec
chłopca opuścił gościnny gabinet dyrektora Meierbachera.
Wychowawca zaprowadził Witię do małego, prawie pustego pomieszczenia, kazał mu
spuścić portki, po czym rzemiennym paskiem wymierzył dwadzieścia uderzeń. Następnie
zabrał chłopca w miejsce, skąd widać było, jak pan Rafał Sidorowicz wychodzi z budynku,
by udać się w powrotną drogę do domu, a ciężkie drzwi wejściowe zatrzaskują się za nim.
- No widzisz, smarkaczu - powiedział Siergiej. - Ojciec zostawił ciebie na naukę, to
będziemy uczyć. Im prędzej wszystko zrozumiesz, tym będzie łatwiej. Początki są
najtrudniejsze, potem się przyzwyczaisz.
Tego dnia, wieczorem, odbyło się też lanie za ugryzienie pana dyrektora. Przy
operacji asystował sam doktor Meierbacher, z dłonią zabandażowaną i zbolałym wyrazem
twarzy. Drugą rękę miał sprawną.
Następny dzień obfitował w podobne wydarzenia. W zakładzie obowiązywał bardzo
szczegółowy regulamin, określający dokładnie, ile razów należy się za poszczególne
przewinienie oraz wskazujący części ciała, w jakie mają być wymierzone. Zbyt pózne
wstanie z łóżka, nieumiejętne złożenie pościeli, niedokładne umycie się, krzywe stanie w sze-
regu, głośna rozmowa, mówienie bez pytania, bezczelne spojrzenie i sto innych powodów.
Nauki pobierało tu trzy tuziny chłopców, w większości byli już jako tako ułożeni,
więc najwięcej uwag krytycznych zgłoszono wobec Witii Sidorowicza. Pierwszego dnia na
jego osobistej liście wykroczeń znajdowało się sto dwanaście punktów, co odpowiadało stu
dwunastu uderzeniom w tyłek, nie licząc drobnych uderzeń w łapę, aplikowanych
natychmiast, więc nie wartych wspomnienia.
O liczbie karnych punktów Witia dowiedział się wieczorem, gdy doktor Meierbacher
kazał mu przestudiować regulamin.
- Przeczytaj i podpisz - polecił. - %7łeby nie było nieporozumień.
Witia podpisał, choć nie rozumiał większości zapisów, ale rozumiał, że nie może
odmówić.
- Nie bój się - pocieszył dyrektor. - Nie dostaniesz tych uderzeń od razu. Przecież nikt
by tego nie wytrzymał. Będą one sobie leżały w zapasie. Wymyślimy jakąś regularność,
żebyś odbierał, na co zasłużyłeś, ale żeby nie było to za bardzo uciążliwe. Dziś dostaniesz
trochę, trochę jutro i tak dalej. Jeśli, zanim kara zostanie wypłacona, nazbierasz innych
punktów karnych, zostaną one dopisane do rachunku.
Poinformował też, że wszyscy którzy mają więcej niż sto punktów karnych,
otrzymują tylko połowę racji żywnościowych.
Witia Sidorowicz nie polubił żadnego z kolegów, z którymi spędzał większość czasu.
Ani w sali wykładowej, gdzie uczono rosyjskiego i rachunków, ani też w sypialni nie
odezwał się do nich słowem. Ponieważ się nie odzywał, poszturchiwali go jako starsi, wyżsi i
bardziej doświadczeni. Kiedy próbował się postawić, stłukli go we trzech, zapowiadając, że
chętnie to zrobią i następnym razem. Pomiędzy sobą tłukli się nieustannie, odbierali też sobie
siłą porcje jedzenia. Wprawdzie podczas posiłków w sali jadalnej byli obecni wychowawcy,
ale ci najwyrazniej nie przejmowali się swoimi obowiązkami i pozwalali, by w jadalni
rządzili najsilniejsi. Z karnej połowy porcji Witii nie pozostało nic, zanim ją jeszcze obejrzał,
została zabrana przez starszych, nazywanych naczelnikami. W sypialni było ich dwóch, ten
ważniejszy i jego zastępca, a wszyscy inni musieli się podporządkować poleceniom.
Po trzech dniach Witia Sidorowicz nie mógł siedzieć na obitym zadku, dłonie miał
opuchnięte od uderzeń linijką, a głód przyprawiał go o zawroty głowy. Liczba punktów
karnych na jego koncie wynosiła dwieście trzydzieści dziewięć.
Doktor Meierbacher, do którego go zaprowadzono, obejrzał ucznia i nakazał umieścić
na kolejną noc w oddzielnym pokoju. Witia, zamknięty w malutkiej klitce, przeżywał
radosne chwile. Dostał swoje pół porcji jedzenia, którą nie musiał się dzielić z nikim i nikt
mu nie przeszkadzał spać. Powtórzyło się to kilka razy z rzędu.
- No widzisz - oznajmił po jakimś czasie dyrektor. - To naprawdę bardzo proste.
Wystarczy stosować się do regulaminu, a życie staje się znośne.
- Tak jest, panie dyrektorze - szybko odpowiedział Witia.
Nauczył się już, że doktorowi Meierbacherowi zawsze należy odpowiadać tak, jak on
sobie życzy.
Dyrektor nie miał opatrunku na dłoni, co pokazał wychowankowi z zadowoleniem.
- Widzisz, chłopcze? Każda rana się goi. I twoje się zagoją, zapomnisz, że
kiedykolwiek je miałeś.
W tej kwestii doktor Meierbacher, uczony pedagog i autor niewydanej jeszcze a
podobno ważnej książki, mylił się jednak dość znacząco. Witia Sidorowicz nigdy nie
zamierzał zapomnieć swojego pobytu w Zakładzie Wychowawczym dla Chłopców. Ani też o
tym, kto go tam umieścił.
URODZAJ I GARNKI
Wielki urodzaj warzyw i owoców wprost zawalił Kalinówkę. Sznury suszonych owo-
ców i warzyw można było spotkać na każdym kroku, pod każdym dachem i okapem, w
suszarni, szopach i stodołach, nawet i w samym domu. Franciszka z zadowoleniem obliczała
zapasy na zimę i aż w głowie kręciło się jej od nadmiaru.
Peklowane i wędzone mięso, kiszone ogórki, marynowane i suszone warzywa
przygotowywano jak każdego roku, ale tym razem wszelki nadmiar znalazł się pod opieką
[ Pobierz całość w formacie PDF ]