[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Nie, pobiegniemy w dół do strumienia - zakomenderował Jupiter - aż do jego końca
przed tamą! Będą pewni, że w tamtą stronę nie uciekliśmy, więc to jedyny wybór.
Nie tracąc więcej czasu, chłopcy zagłębili się w koryto strumienia. Czepiali się skarp
głębokiego koryta, starając się utrzymać nad poziomem wody, która je niemal wypełniła. Pod
osłoną stromych ścian koryta i gęstych zarośli, podjęli uciążliwą drogę w stronę tamy.
Powyżej, na drodze ciężkie buty chlapały w błocie. Chłopcy z bijącymi sercami
przylgnęli płasko do skarpy. Trwali cicho i bez ruchu pod osłoną krzaków. Niemal wprost
nad nimi rozbrzmiewały trzy ochrypłe, rozezlone głosy:
- Gdzież, u diabła, polecieli!
- Wścibskie łobuzy!
- Myślisz, że mają kluczyki?
- Pewnie! Uciekli, no nie? I nie znalezlim kluczy w stajni!
- Cap, może poszli na te tamę?
- Nie rób się głupszy, niżeś jest, Tulsa. Nawet dzieciaki są za mondre, żeby tera iść
przez te tamę!
- Nie są na tem wzgórzu, to musieli się zabrać tą drogą. Chodzcie!
Tupot i chlupotanie zaczęły się oddalać w stronę hacjendy i lokalnej fosy. W
strumieniach deszczu chłopcy mokli, bezgłośnie czekając.
- Poszli sobie - odezwał się w końcu Bob z ulgą.
- My też lepiej chodzmy - powiedział Diego. - Tu nie możemy się dłużej ukrywać.
- Tylko że dokąd mamy iść? - zapytał Pete. - Odcięli nas od drogi, po tamie nie
możemy przejść, a tutaj wrócą prędzej czy pózniej.
- Może bliżej tamy jest jakieś miejsce, gdzie da się ukryć, do czasu, kiedy będzie
pewne, że poszli na dobre - powiedział Jupiter. - A jeśli nie ma, przejdziemy to niskie
wzniesienie i pod jego osłoną dostaniemy się na drugą stronę wzgórza. Potem możemy się
ukryć za Zamkiem Kondora. W tym strumieniu nie jesteśmy bezpieczni. Wystarczy, żeby
wyjrzeli znad skarpy, i już nas mają.
Trzymając się blisko stromego brzegu, przedostali się na koniec strumienia. Stąd
słyszeli już łoskot wody, przewalającej się przez tamę po drugiej stronie wzniesienia, które
dzieliło strumień od rzeki.
- Szukajcie jakiegoś wgłębienia za skałą albo dziury w skarpie, albo jakiegoś nawisu -
powiedział Jupiter.
Uczepieni skarpy, przeszukiwali wzrokiem nasyp na końcu strumienia.
- Rany, Jupe, nie ma bezpiecznej kryjówki w tym strumieniu, chyba że pod wodą! -
krzyknął Pete. - Nie widzę nawet nory susła!
- Może po drugiej stronie drogi są jakieś skały, za którymi moglibyśmy się ukryć. -
Diego wysunął głowę nad skarpę i szybko osunął się z powrotem. - Chłopaki. Widziałem ich!
Na drodze! Wracają tu!
Chłopcy przylgnęli do spadzistego brzegu i rozmawiali ochrypłym szeptem.
- Widzieli nas? - spytał Bob.
- Nie sądzę - odparł Diego.
- W którym miejscu drogi byli? - zapytał Jupiter.
- Koło miejsca, w którym odbija szlak. Tam, gdzie zeszliśmy do strumienia.
- Może pójdą z powrotem do chaty? - powiedział Pete z nadzieją.
- Nie, pójdą sprawdzić przy tamie - szepnął Jupiter ponuro. - Utknęliśmy tutaj.
Miejmy tylko nadzieję, że nie przyjdzie im do głowy zajrzeć do strumienia.
Zastygli pełni napięcia, gdy poprzez łoskot wody na tamie dobiegł ich odgłos
zbliżających się kroków. W końcu usłyszeli też głosy:
- ... jak nie zobaczym ich przy tamie, mówię wam, trza tu przyjść na powrót i
przetrzepać krzaki w tym rowie!
- No, to koniec - szepnął Jupe. - Musimy się stąd zabierać. Słuchajcie, jak tylko ci
faceci nas miną i znajdą się za wzniesieniem, przeczołgamy się jak najszybciej przez
wzniesienie na drugą stronę. Potem wdrapiemy się na wzgórze nad rzeką i schowamy za
Zamkiem Kondora.
- Ale, Jupe, na szczycie wzniesienia będziemy w pełni widoczni! - zaoponował Pete.
- Wiem, ale tylko przez chwilę. Jak nam dopisze szczęście, nie obejrzą się, nim nie
dojdą do tamy. Do tego czasu będziemy bezpieczni za skałami na wzgórzu.
Pete wciąż kręcił głową, ale nie było czasu na wymyślenie lepszego planu. Trzej
kowboje mijali ich teraz, idąc drogą. Rozmawiali głośno i kłótliwie. Jupiter zerknął ostrożnie
nad krawędzią skarpy. Kiedy zniknęli za wzniesieniem, zawołał:
- Teraz!
Wyczołgali się ze strumienia i na czworakach wspięli na wzniesienie. Zapadali się w
rozmokłą ziemię, a zarośla osuwały się wraz z korzeniami spod ich stóp. Mieli uczucie, że
wszystkie oczy świata skupione są na ich plecach. Ale gdy przebiegali przez szczyt
wzniesienia i ześlizgiwali się w dół po drugiej stronie, do wezbranej rzeki, nie rozległy się za
nimi żadne krzyki.
- Udało się! - Pete nie posiadał się z radości.
- Dalej! Na wzgórze! - naglił Jupiter. - Pochylcie się możliwie najniżej.
Zgięci we dwoje, biegli niczym raki wzdłuż rozmiękłego wzniesienia. Jupiter i Bob
dwukrotnie pośliznęli się i rozłożyli jak dłudzy, a Diego omal nie obsunął się do wezbranej
rzeki. Oblepieni błotem, biegli dalej niezdarnie, a Pete pewnie trzymający się na nogach
pomagał kolegom. Wreszcie osiągnęli strome, bardziej skaliste zbocze wzgórza.
Wdrapywali się ku skale Zamku Kondora, spychając z rozmokłego zbocza kaskady
kamieni.
Spoza nich, poprzez ryk rzeki dobiegły krzyki:
- Cap, tam!
- Na wzgórzu!
- To oni! Bierzmy ich!
Chłopcy zamarli na stromym zboczu i obejrzeli się. Trzej grozni kowboje zeszli z
drogi i stali przy tamie.
- Zobaczyli nas! - krzyknął z rozpaczą Diego.
- Za wcześnie! - jęczał Pete.
Trzej kowboje biegli przez niskie wzniesienie, przecinając je od narożniku tamy,
wprost do wzgórza.
- Co robić, Jupe?! Przygwożdżą nas tu! - krzyknął Bob.
- Ja... ja... - zająknął się Jupiter.
Wśród szumu deszczu i równomiernego odgłosu płynącej bystro rzeki, rozległ się
dziwny hałas - ryk, który zdawał się narastać z każdą sekundą, Dochodził sponad wezbranego
górnego biegu rzeki, powyżej tamy i nadciągał coraz bliżej i bliżej. Trzej kowboje zatrzymali
siew połowie drogi między tamą a wzgórzem i nasłuchiwali.
- Patrzcie! - krzyknął Pete.
Nad tamą wznosiła się trzymetrowa ściana wody!
- Coś się oberwało w górnym biegu rzeki! - zawołał Diego.
Potężna fala, niosąc ze sobą krzewy, kłody, kamienie, całe drzewa wyrwane z
korzeniami, przewaliła się nad tamą i runęła w dół, w kotłujący ale już i tak nurt dolnego
biegu rzeki. Całe skaliste wzgórze, na którym stali chłopcy, zadrżało. Na przeciwległym
brzegu osuwająca się ziemia wpadała do wody wraz z krzakami i drzewami.
- Chłopaki! Znowu ruszyli! - wrzasnął Diego.
Trzej kowboje biegli w ich stronę przez wzniesienie. Chłopcy rzucili się do ucieczki,
lecz zatrzymali się po chwili. Wzniesienie pod nimi zdawało się rozpadać! Olbrzymia masa
rozmokłej ziemi obsuwała się do spienionej rzeki, zabierając ze sobą trzech kowbojów! Bijąc
dziko rękami, wpół płynąc, wpół czepiając się niesionych prądem drzew, kowboje spływali w
dół w szalejącym nurcie.
- Zmyło ich! - tryumfował Bob.
- Nie na długo - ostudził go Jupiter. - Gdzieś niżej wygrzebią się z rzeki i znajdą się
między nami a lokalną szosą. Ruszamy dalej!
Pete poszedł przodem w górę stoku, ku wielkiej skale Zamku Kondora. Wspięli się na
nią i jęli schodzić w dół po drugiej stronie. Poniżej Zamku Kondora, po obu stronach grani
wzgórza, osuwała się błotnista ziemia i kamienie, odsłaniając kolejne kamienie i skaliste
podłoże.
- Rany, wszędzie się ziemia obsuwa! - wykrzykiwał Pete, wiodąc ich w dół stromego,
oślizgłego zbocza. Zręcznie przeskoczył rząd okrągłych głazów, które odsłoniła osuwająca się
ziemia. Pozostali wspięli się za nim i - stanęli z otwartymi ustami.
Pete przepadł!
Rozdział 17
Gniazdo orła
Pete znikł, jakby go wzgórze połknęło!
- Ccc... ccc... coo? - jęknął Diego. - Dokąd on poszedł?
- Pete! - krzyknął Bob.
- Gdzie jesteś?! - wtórował mu gorączkowo Jupiter.
Rozglądali się z niepokojem po zboczu, ale nadaremnie. Zaczęli nasłuchiwać i [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl