[ Pobierz całość w formacie PDF ]
118
przygarbione w czarnym mundurze, nie przypominało prostej sylwetki, którą widziała nie
tak dawno temu; postaci człowieka domagającego się z dumą należnego mu miejsca.
Coś było z nim straszliwie nie tak. O głowę wyższy od Vorrutyera, zdawał się niemal
czołgać przed swoim panem. Jego kręgosłup wygiął się, gdy Bothari spoglądał na swego
- kata? Zastanawiała się, co taki jak Vorrutyer miłośnik tortur umysłowych mógłby począć
z Botharim. Boże, admirale, czy w swej niemoralnej cielesnej występności, w swej
potwornej próżności wyobrażasz sobie, że zdołasz kontrolować ten żywioł i śmiesz igrać
z płonącym w jego oczach szaleństwem? Uporczywa myśl powracała do Cordelii z
każdym uderzeniem roztrzepotanego serca. W tym pokoju są dwie ofiary. W tym pokoju
są dwie ofiary. W tym pokoju...
- Proszę, sierżancie - Vorrutyer wskazał za siebie na Cordelię rozciągniętą na
łóżku. - Zgwałć dla mnie tę kobietę. - Przyciągnął sobie krzesło i usiadł, aby z bliska
przyglądać się przedstawieniu. - No dalej, ruszaj.
Bothari, z twarzą równie nieprzeniknioną co zawsze, rozpiął spodnie i podszedł do
stóp łoża. Spojrzał na nią po raz pierwszy.
- Ostatnia kwestia, pani kapitan Naismith? - spytał sarkastycznie Vorrutyer. - A
może w końcu zabrakło ci słów?
Cordelia patrzyła na Bothariego, ogarnięta litością niemal przypominającą miłość.
Sierżant wyglądał jak pogrążony w transie pożądania bez rozkoszy, oczekiwania bez
nadziei. Biedny sukinsynu, pomyślała, jakże cię zniszczyli. Nie próbując już zdobyć
kolejnych punktów, szukała w głębi serca słów, przeznaczonych nie dla Vorrutyera, a dla
Bothariego. Słów, które mogłyby choć trochę mu pomóc - nie chciała podsycać jego
szaleństwa... Powietrze w pokoju wydało jej się nagle wilgotne i zimne. Cordelię ogarnęło
niewypowiedziane znużenie, smutek i poczucie beznadziei. Mężczyzna nachylił się nad
nią, ciężki i ciemny niczym ołów. Aóżko zaskrzypiało głośno.
- Sądzę - powiedziała w końcu, powoli wymawiając każdy wyraz - że męczennicy
są bardzo bliscy Bogu. Przykro mi, sierżancie.
Oddalony od niej zaledwie o trzydzieści centymetrów tak długo wpatrywał się jej w
twarz, że Cordelia zastanawiała się, czy w ogóle ją usłyszał. Jego oddech był
119
nieprzyjemny, nie skrzywiła się jednak. Wreszcie, ku jej zdumieniu, sierżant wstał i zapiął
spodnie dygocząc lekko.
- Nie, panie - powiedział swym monotonnym basem.
- Co takiego? - Vorrutyer wyprostował się zdumiony. - Czemu nie? - spytał
gwałtownie.
Sierżant wyraznie szukał odpowiednich słów.
- Ta pani jest więzniem komandora Vorkosigana.
Vorrutyer wpatrywał się w nią najpierw oszołomiony, potem jakby przeżył nagłe
objawienie.
- A zatem ty jesteś Betanką Vorkosigana! - Jego chłodne rozbawienie zniknęło w
chwili, gdy wymawiał to imię. Zabrzmiało ono niczym syk wody na rozpalonej do
czerwoności spirali.
Betanką Vorkosigana? Cordelia poczuła nagłą nadzieję, że to imię może stanowić
przepustkę do bezpieczeństwa, jednakże po sekundzie nadzieja zniknęła. Szansę, aby
ten stwór był jego przyjacielem z pewnością wynosiły mniej niż zero. W tej chwili
Vorrutyer patrzył nie na nią, lecz przez nią, jakby stanowiła okno, za którym rozciągał się
wspaniały widok. Betanką Vorkosigana?
- Teraz trzymam tego purytańskiego skurwysyna za jaja - mruknął z nienawiścią. -
To może być nawet lepsze niż dzień, kiedy powiedziałem mu o jego żonie. - Wyraz
twarzy admirała był naprawdę niezwykły. Jego maska światowca zaczęła się rozpływać.
Cordelia miała wrażenie, że oboje runęli w głąb krateru wulkanu. Vorrutyer przypomniał
sobie nagle o swej masce i pospiesznie zebrał ocalałe fragmenty, nie odniosło to jednak
większego skutku.
- Wiesz, zupełnie mnie ogłuszyłaś. Pomyśleć tylko o wszystkich związanych z
tobą możliwościach; osiemnaście lat czekania to niewielka cena za tak wspaniałą
zemstę. Kobieta-żołnierz, ha! Prawdopodobnie uznał cię za idealne rozwiązanie naszych
wspólnych trudności. Aral, mój doskonały żołnierz, mój drogi hipokryta. Założę się, że
[ Pobierz całość w formacie PDF ]