[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Poldzjio przeprasza, ręce zaczynają mu się trząść, usiłuje serwetką osuszyć koszulę pierwszego, ale
ten odsuwa go szorstko.
-Niechże pan da spokój! Zniszczy mi pan koszulę tak, że w pralni jej nie dopiorą.
-
Przepraszam - szepcze Poldzio coraz bardziej zrozpaczony - naprawdę nie wiem, jak mi się to mogło
zdarzyć...
-
Ja także nie wiem. I w ogóle, co się z panem dzieje? W zeszłym tygodniu ten sos pomidorowy na
spódnicy panny Hils...
-Panna Hils nie miała o to żadnej pretensji. Rozumiała, że były przechyły. Były przechyły, niech pan
sobie przypomni.
-
Oj, chyba pora zejść ze statku, panie Poldziu. He brakuje panu do emerytury?
- Dwa lata - szepcze Poldzio, przyciskając tacę do piersi.
- Czy nie powinien pan ich spędzić już na lądzie?
-
Ale na lądzie... na lądzie płaca niższa, a ostatnie lata liczą się do emerytury... No i tyle lat
pływałem...
-
Ba - mruczy Makowski. - Ale sam pan widzi... Wszyscy przy stole przesłuchują się z przykrością tej
rozmowie, w końcu kapitan ją przerywa:
-
Nic takiego właściwie się nie stało. Gdybym miał liczyć części garderoby, poplamione przez
stewardów w czasie mojej służby na morzu... Czekamy na kawę, panie Poldziu.
-
Już podaję, panie kapitanie - mówi stary steward i rusza od stołu z nadmierną rześkością.
-Jak pan mógł, panie kolego? - mruczy kapitan z niezadowoleniem i żalem. - Poldzio to przecież nie
żaden młokos, któremu daje się nauczki.
-
Wiem - Makowski nie usiłuje opanować rozdrażnienia. -Jest tak zasłużony, że powinien podawać
samemu dyrektorowi. Na lądzie!
-Jak każdy z nas, spędził na statkach wiele lat. Tylko ze mną przepływał jedenaście.
- I dlatego go pan broni!
-A co w tym dziwnego? Pan nie myśli chyba poważnie...
- O czym?
-
O tym, że Poldzio nie powinien na statku doczekać emerytury?
Makowski przyjacielskim gestem dotyka dłoni kapitana.
- Robi się pan sentymentalny, kapitanie.
-1 pan stanie się kiedyś taki.
-
Ja? - śmieje się niedowierzająco Makowski. - Wydaje mi się, że zawsze w każdej rzeczy będę
widział tylko to, co w niej naprawdę jest.
-
Właśnie morze uczy tego innego spojrzenia. Na rzeczy. I na ludzi. Człowiek, który spędził
prawie całe życie na morzu... - kapitan urywa, a do rozmowy włącza się nieśmiało Gienio:
- Czytałem gdzieś...
-
Niech pan uważa - przerywa mu pierwszy - żeby nie stał się pan cały z lektury. O wiele bardziej
godna uwagi jest rzeczywistość.
-
Ale to właśnie wydarzyło się naprawdę: Boxhall, czwarty oficer  Titanica , kazał swoje prochy
rozsypać pośrodku Atlantyku.
-
Ale to dlatego - wyjaśnił Szyszko - że tam, niedaleko Wielkiej Aawicy Nowofundlandzkiej, na
głębokości dwóch mil spoczywał wrak  Titanica , a on był oficerem, któremu udało się uratować z
katastrofy.
-
Niezależnie od tego - mówi kapitan cicho - prochy wszystkich marynarzy powinno się oddawać
morzu, nie ziemi. A tę książkę - zwraca się do Gienia - niech pan wezmie ze stołu.
Wprawdzie morze dziś spokojne, ale podczas obiadu mogłoby się jej przydarzyć coś złego. A nie
mamy zbyt wielu książek w naszej bibliotece i musimy je szanować.
-
Przepraszam - rumieni się Gienio i kładzie książkę na kolanach, gdzie zagraża jej nie mniejsze
niebezpieczeństwo.
Nie zdaje sobie sprawy, że drażni kapitana i zamiast schodzić mu z oczu, stara się wciąż
dotrzymywać mu towarzystwa. Nawet gdy statek stoi już w Bangkoku i kapitan ma mnóstwo zajęć,
uważa za słuszne usadowić się przy jego biurku i przerywać mu pracę nie kończącymi się pytaniami:
- Ile razy był pan w Bangkoku?
Kapitan podnosi oczy znad papierów, przez chwilę nie może sobie uświadomić, o co Gienio go pyta.
-
A wie pan, że - nie liczyłem. Może teraz... będę miał czas zastanowić się nad tym.
-1 wciąż pan pływał na tej linii?
-
Pływałem prawie na wszystkich, ale na tej najdłużej. I... chyba się do niej najbardziej przywiązałem.
Choć nie jest ze względu na swą uciążliwość zbyt łubiana przez marynarzy.
- Rozumiem - bąka Gienio.
-
%7łeby zrozumieć, trzeba jezdzić tym tramwajem dwa albo trzy razy do roku, tam i z powrotem - w
każdą stronę po pięćdziesiąt dni...
-
Rozumiem - powtarza Gienio, choć daremnie stara się ukryć przerażenie wywołane tą wizją.
-
Jest nasz mister Ovens! - obwieszcza Makowski w drzwiach.
- Z całą rodziną? - kapitan wstaje zza biurka.
-
Tak. Wchodzą właśnie po trapie. Niech pan wyjrzy
- mówi Makowski do Gienia. - Czegoś takiego drugi raz w życiu pan nie zobaczy.
-To miłe z jego strony -mówi kapitan, także zbliżając się do bulaju - że zechciał znów z nami
podróżować do Hongkongu.
Po trapie - gęsiego - wchodzi cała rodzina Ovensow: wysoki i szczupły, po wojskowemu
wyprostowany papa w słomkowym kapeluszu, za nim malutka i okrąglutka mama i sześcioro dzieci,
od najstarszej córki, dorosłej już prawie, obciążonej potężnych rozmiarów ortopedycznym butem na
lewej nodze, po najmłodszego czteroletniego chłopczyka z ogromnym misiem pod pachą. Za nimi
tragarze wnoszą liczne walizki.
-
Pan Ovens - wyjaśnia Gieniowi pierwszy - jest gdzieś tutaj honorowym konsulem Szwecji.
-
Norwegii - poprawia kapitan.
- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl