[ Pobierz całość w formacie PDF ]
145
Suche zrenice Waldemara wypowiadały całą rozpacz, ból druzgotał go z gilotynową siłą.
Usunął dziadka i ciężko zwisnął na krześle. Schował twarz w dłoniach.
Boże! Boże! Boże!...
Jęk ten zdawał się zamykać w sobie wszystkie nędze i okrucieństwa życia.
Pan Maciej pozostał przy nim, panna Rita cicho wyszła, zatrzymując przerażonych
strzałem rodziców Stefci.
Waldemar odczuwał straszliwie śmierć narzeczonej, przepaść widział przed sobą, ale jak
bez duszy, nie mógł płakać, nie mógł się żalić. Tylko w skroniach paliło mu ogniem, w sercu
czuł mróz przejmujący, jakby cała rozpacz, cały ogrom żalu skrzepł się w lód w jego żyłach.
Stan jego budził obawy.
Pan Maciej i doktor księżnej czuwali nad nim bez przerwy.
Panna Rita z pomocą jednego z obywateli okolicznych, przyjaciela rodziny Rudeckich,
zajmowała się wszystkim. Wysyłali telegramy z żałobną wieścią.
Pan Maciej, przeczuwając życzenia ordynata, telegrafował do Głębowicz po kwiaty, dru-
gi telegram wysłał do córki. W porozumieniu z panem Rudeckim sam zajął się pogrzebem
narzeczonej wnuka.
W Słodkowcach, w sobotę wieczorem, zebrani byli wszyscy w sali jadalnej: pani Idalia,
księżna Podhorecka, Lucia i Brochwicz, pan Ksawery i nawet rządcy Klęcz.
Złowróżbne obawy napełniały ich serca od czasu wezwania do Ruczajewa lekarza z
Obronnego. Pan Maciej i Rita nie przysyłali żadnych wiadomości. Księżna przechodziła cięż-
kie chwile. Zamieszkała w Słodkowcach, w Obronnem nie mogła wytrzymać samotnie.
Niepewność ogarnęła wszystkich. Lucia chodziła jak nieżywa, tylko pani Idalia uspoka-
jała księżnę, nie tracąc nadziei.
Wieczór minął szybko. Nastała noc jasna, pachnąca. Słowiki śpiewały w parku, od jezio-
ra dochodziło głośne kwilenie rybitew. W sali jadalnej zgnębiony Brochwicz pootwierał okna
i chodził od jednych do drugich niespokojny, milczący.
W pokoju kredensowym zebrana służba szeptała cicho, również trwożna i pełna obaw.
Zbliżała się północ, gdy do kredensu wszedł stróż nocny, prowadząc posłańca z poczty,
Służba otoczyła go kołem. Jacenty bez słowa porwał telegram i pobiegł do sali jadalnej.
Depesza! krzyknął Brochwicz.
Drżącą ręką chwycił papier i rozerwał.
Pani Idalia, Lucia, pan Ksawery, Klęcz powstali z miejsc. Księżna siedziała jak przybita
do fotelu.
Brochwicz przeczytał jednym tchem:
Stefcia umarła dziś rano. Pogrzeb we środę. Waldemar niebezpieczny. Przyjeżdżajcie.
Maciej
Boże miłosierny! jęknął Brochwicz i telegram wypadł mu z ręki.
W głuchej ciszy niewypowiedzianej grozy nagle rozległ się spazmatyczny krzyk Luci.
Przy drzwiach Jacenty załkał głośno i prędko wybiegł do kredensu; wśród zebranej przestra-
szonej służby zawył jękliwie:
Jasna panienka umarła!
Płacz ogólny i narzekania rozległy się po jego słowach.
W sali jadalnej pani Idalia cuciła spazmującą Lucie, sama ze łzami w oczach, zgnębiona
śmiercią Stefci. Pan Ksawery ocierał oczy, Klęcz zagryzał wargi, przejęty nieszczęściem.
Księżna siedziała bez ruchu, niebywale blada, prawie zielona. Azy wielkie spływały z jej
oczu. Mówią szeptem:
Stefcia umarła... umarła?... to dziecko?... ta słodka dziewczyna? czy to możebne...
Wieczny... odpoczynek... jej duszyczce...
146
Księżna nie dokończyła. Oparła się o fotel i załkała rzewnie.
Do sali niespodziewanie wszedł Trestka. Wystraszony, powiódł wzrokiem dokoła i rzekł
kiwając głową:
Już wiecie wszystko?...
Po czym usiadł na pierwszym krześle, nie witając się z nikim.
Przerażenie zawisło w sali. Nawet nieme portrety na ścianach zdawały się mroczniejsze.
Miał pan depeszę? cicho spytał Brochwicz.
Tak, od Rity. Otrzymałem przed dziesiątą. Spieszyłem, aż konie omal nie popadały. W
drodze spotkałem Jura z Głębowicz. Już i tam wiedzą. Do nich telegrafował pan Maciej. Mają
wiezć kwiaty. Jur przyjechał ze mną.
Księżna powstała, chwiejąc się na nogach. Brochwicz ją podtrzymał.
Trzeba jechać... natychmiast rzekła stanowczo na ranny pociąg musimy zdążyć.
Energia brzmiała w jej głosie.
Księżna postąpiła naprzód. Zatrzymał ją w miejscu krzyk Luci:
Nie chcieliście jej!... nie chcieliście Stefci i umarła!... zabiliście ją... Stefa!... moja Ste-
fa!...
Dziewczynka zaniosła się nowym wybuchem płaczu.
Na znak przestraszonej matki Klęcz wziął dziewczynkę na ręce i wyniósł z sali.
Księżna podniosła rękę do czoła.
Co ona mówi?... Zabiliśmy ją?... My?... Ach, Boże!...
Baronowa wyszła z księżną robić przygotowania do drogi. Nie myślała wstrzymywać jej.
Sama również postanowiła jechać.
Teraz dopiero poczuła żal jakiś dławiący, żal za Stefcią: doznała wyrzutów sumienia za
swą surowość dla zmarłej.
Brochwicz wezwał Jura.
Olbrzym wszedł do sali, zatrzymał się przy drzwiach, sztywny, wyprostowany, ale bar-
dzo zgnębiony. Brochwicz dojrzał, że miał zapłakane oczy. Szepnął do Trestki:
Jaką ona zjednała sobie miłość nawet służby.
Płakał jak bóbr, gdy się ze mną spotkał odrzekł Trestka.
Brochwicz zwrócił się do strzelca:
Dawno dowiedzieliście się o nieszczęściu?
O dziewiątej, panie hrabio.
Kto telegrafował?
Jaśnie pan starszy do marszałka dworu. Każe przywiezć bardzo dużo kwiatów... tylko
białych... Pogrzeb we środę.
Po cóżeś przyjechał?
Myśleliśmy, że jaśnie państwo jeszcze nie wiedzą i pan marszałek nie jest pewny, jakie
wiezć kwiaty: cięte czy w wazonach?
I takie, i takie rzekł Trestka do ubrania katafalku potrzebne wszelkie.
Brochwicz wstrząsnął się.
Do ubrania katafalku powtórzył z goryczą. Kwiaty z Głębowicz miały dziś być w
Warszawie na ślubie teraz idą na grób... Straszne!
Jur otarł rękawicą oczy. Starał się przybrać służbową postawę, lecz zaciskał pięści i usta,
aby nie płakać. Ten olbrzym przywiązał się już do Stefci jak do swej ukochanej pani.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]