[ Pobierz całość w formacie PDF ]
skrzydła, boczek umiałby latać . Mądrość ze skarbnicy ojca.
- Zaraz, chwileczkę - powiedziała głośno. - Zaraz, chwileczkę...
Pamiętała coś o wodzie. Może wydostać się z lasu dzięki pomocy wody. Tylko jak?... Przypomniała sobie
odpowiedz na to pytanie i znów poczuła znajome uniesienie, tak silne, że zakręciło jej się w głowie. Zachwiała się,
jakby nagle usłyszała puls rytmicznej muzyki... Trzeba znalezć strumień! Tej mądrości nie zawdzięczała matce,
znalazła ją w książeczce z cyklu ,.Little House , bardzo dawno temu, miała wówczas może z siedem lat. Trzeba
znalezć strumień, pójść z jego prądem, a prędzej czy pózniej strumień albo wyprowadzi cię z lasu, albo doprowadzi
do większego strumienia. Jeśli doprowadzi do większego strumienia, trzeba iść z jego prądem aż do znalezienia
jeszcze większego strumienia, w każdym razie któryś z kolejnych większych strumieni z całą pewnością
wyprowadzi człowieka z lasu, wszystkie strumienie bowiem płyną do morza, a nad morzem nie ma lasu, tylko plaże,
klify i od czasu do czasu latarnie morskie, a jak ma znalezć strumień? Ależ nie ma nic prostszego, wystarczy iść
wzdłuż krawędzi urwiska, w które omal nie wpadła, taka była głupia. Krawędz urwiska poprowadzi ją w jednym
określonym kierunku, więc prędzej czy pózniej musi znalezć ten pierwszy strumyk, w lasach ich nie brakuje,
najłatwiej znalezć strumyk w lesie...
Zarzuciła plecak na ramiona - tym razem także na płaszcz przeciwdeszczowy - po czym ostrożnie podeszła
do krawędzi urwiska w miejscu, w którym leżał powalony przez burzę dąb, w tej chwili Trisha myślała o swym
panicznym biegu przez las z mieszaniną czułości i wstydu charakterystyczną dla dorosłego, wspominającego
wyjątkowo niemiłe przeżycia dzieciństwa, mimo wszystko jednak nie była w stanie podejść zbyt blisko krawędzi.
Gdyby to zrobiła, pewnie dostałaby mdłości. Może by zemdlała... albo na przykład zwymiotowała, a zwymiotować
tę odrobinę jedzenia, którą przed chwilą spożyła, to byłby naprawdę bardzo nierozsądny pomysł...
Skręciła w lewo i ruszyła przez las, mając krawędz doliny w odległości co najmniej pięciu metrów, po
prawej ręce. Co pewien czas wręcz zmuszała się, by podejść nieco bliżej i upewnić się, że się od niej nie oddala, że
i ona, i widoczna za nią bezkresna dolina, nadal pozostają w zasięgu wzroku. Wciąż nasłuchiwała też ludzkich
głosów, ale bez wielkiej nadziei, nie wiadomo, którędy przebiegał główny szlak, mogła nań natrafić wyłącznie dzięki
łutowi najgłupszego w świecie szczęścia. Teraz najważniejszy był szmer strumienia -i wreszcie go usłyszała.
Niewielki pożytek z wodospadu, który wali się w dół z tego przeklętego urwiska - pomyślała
i zdecydowała, że nim uda się jej dotrzeć do strumienia, podejdzie i sprawdzi, jak to urwisko wygląda, w ten sposób
przynajmniej uniknie rozczarowania.
Drzewa rosły tu nieco dalej od krawędzi, przestrzeń między granicą lasu a zboczem doliny porastały krzaki,
które za cztery do pięciu tygodni nakarmiłyby ją bez wątpienia czarnymi jagodami. Na razie jednak przyszłe jagody
miały postać zielonych kulek, najzupełniej niejadalnych. Nie brakowało tu jednak golterii, jak najbardziej jadalnych,
co warto było chyba zapamiętać. Tak na wszelki przypadek.
Ziemia pomiędzy krzaczkami jagód była jałowa, skalista, odzywała się pod nogami Trishy dzwiękiem
przypominającym deptanie rozbitego szkła. Szła po tym piargu bardzo ostrożnie, a kiedy znalazła się jakieś trzy
metry od krawędzi, opadła na czworaki i zaczęła się czołgać. Jestem bezpieczna - powtarzała sobie - jestem
najzupełniej bezpieczna, bo wiem, czym mi to grozi... , a jednak serce jak młotem waliło jej w piersi. Dotarła
wreszcie nad skraj przepaści i roześmiała się krótko, nerwowo, przepaści bowiem właściwie tu nie było.
Dolina nadal wydawała się bardzo szeroka, ale i to się miało wkrótce zmienić, gdyż po tej stronie jej
krawędz opadała; Trisha tak intensywnie wsłuchiwała się w szmer wody i tak intensywnie myślała (przede
wszystkim o tym, by znów nie wpaść w panikę), że w ogóle nie zdawała sobie z tego sprawy. Podpełzła nieco dalej,
za ostatni rząd krzaczków, i spojrzała w dół.
Zciana doliny opadała w tym miejscu na najwyżej sześć metrów, i nie była to już skalna ściana, lecz raczej
stromy piarg. Na dnie dziewczynka dostrzegła nagie drzewa, krzaczki jagód i kolczaste jeżyny, rosnące pomiędzy
ostrymi, polodowcowymi skałami. Deszcz przestał już padać, grzmoty rozlegały się zaledwie od czasu do czasu,
niegrozne, lecz dowodzące, że natura nie jest w najlepszym humorze, po burzy pozostała jednak mżawka; widoczne
na dole głazy robiły wrażenie nieprzyjemnych, śliskich, niczym żużel pozostały po wytapianiu żelazu.
Trisha cofnęła się i wstała. Brnąc wśród niskich krzaczków, ruszyła w kierunku, skąd dobiegał odgłos
strumienia. Zaczynała już odczuwać zmęczenie, bolały ją mięśnie nóg, uznała jednak, że w zasadzie jest w dobrej
formie. Bała się, pewnie, ze się bała, ale przynajmniej nie tak strasznie, jak przedtem. To przecież jasne, że ktoś ją
znajdzie. Ktoś zawsze znajduje ludzi, którzy gubią się w lesie. Używa się do tego samolotów, helikopterów
i specjalnie tresowanych psów, pracujących dopóty, dopóki ten, kto się zgubił, nie zostanie odnaleziony.
A może ja sama jakoś się uratuję - pomyślała. - Znajdę chatę traperską, wejdę do niej przez okno, jeśli
drzwi będą zamknięte, i oczywiście nikogo w środku nie zastanę, ale będzie tam telefon...
Oczami wyobrazni Trisha już widziała się w chacie jakiegoś trapera, nieużywanej od jesieni, oczami
wyobrazni widziała kraciastą ceratę, narzuconą niedbale na meble, i niedzwiedzią skórę na podłodze. Czuła zapach
kurzu i popiołu z węglowej kuchni, ten jej sen na jawie był tak przekonujący, że czuła nawet zapach dawno parzonej
kawy! Chata była pusta, lecz wyposażona w telefon, staroświecki, z ciężką słuchawką, którą podnosiło się do ucha
obiema dłońmi, ale działający. Słyszała nawet, jak mówi do słuchawki: Halo? Mama? Tu Trisha. Właściwie to nie
wiem, gdzie jestem, ale niemi sienie...
Wyobrażona, nieistniejąca chata i wyobrażony, nieistniejący telefon zaprzątnęły ją tak bardzo, że omal nie
wpadła do strumyka wypływającego z lasu i spadającego po niskim, kamienistym zboczu, w ostatniej chwili złapała
się gałęzi brzozy i zapatrzyła w strumyk z uśmiechem na ustach. Dzień miała gówniany, nie da się ukryć, iż był to
dzień gówniany, ale szczęście chyba już się do niej uśmiechnęło, więc czapki z głów, panie i panowie! Podeszła do
[ Pobierz całość w formacie PDF ]