[ Pobierz całość w formacie PDF ]
początku biegłam, ale zaczęło mi się robić dziwnie, chyba słabo. Musiałam przystanąć. Byłam
zdecydowana za wszelką cenę dotrzeć do domu, więc ruszyłam dalej, nie za szybko, gotowa w każdej
chwili uchwycić się czegoś, gdybym zaczęła mdleć. Kiedy doszłam do granicy terenu to jest
żywopłot, wiesz przecież, zwykły różany żywopłot, otwarty z obu stron, więc naprawdę nie problem
go obejść kiedy do niego doszłam, tamto uczucie powróciło i wszystko dookoła zaczęło wirować.
Czekałam długo, aż przejdzie, ale nie przeszło. Pomyślałam sobie jednak, że jeśli będę patrzeć tylko
na własne nogi i przestanę zwracać uwagę na cokolwiek poza nimi, to jakoś zdołam iść dalej. I
poszłam. Leżała teraz obok niego sztywno wyprostowana, a jej głos był w dalszej części relacji
prawie niedosłyszalny. Dostałam torsji. Gdy nic już nie miałam w żołądku, zaczęłam wymiotować
krwią. Myślę, że w końcu rzeczywiście zemdlałam. Obudziłam się z powrotem w sali reproduktorek.
Marek delikatnie dotknął jej policzka i przyciągnął dziewczynę do siebie. Wstrząsały nią
gwałtowne dreszcze. Cicho, cicho uspokajał ją. Już dobrze. Nic ci więcej nie grozi.
Nie krępują ich ściany rozmyślał, gładząc dziewczynę po włosach. %7ładen mur nie stoi im na
przeszkodzie, a mimo to nie są w stanie podejść do rzeki, nie mogą bardziej niż ona teraz zbliżyć się
do młyna, nie potrafią wyjść poza różany żywopłot ani wejść w las. A jednak Molly się to udało
pomyślał zapalczywie. Im także się uda.
Muszę wracać oświadczyła nagle dziewczyna. Na jej twarzy pojawił się wyraz paniki, który
ona sama nazywała pustką.
Ty nie możesz wiedzieć, jak to jest usiłowała wyjaśnić Markowi. My jesteśmy
nierozdzielni z natury. Moje siostry i ja to było jedno, jeden organizm a ja sama jestem tylko
cząstką tamtego organizmu. Czasem; na krótko, udaje mi się o tym zapomnieć kiedy jestem z tobą,
udaje mi się na krótko o tym zapomnieć ale to wraca, zawsze, i na nowo ogarnia mnie uczucie
pustki. Gdybyś wywrócił mnie na drugą, stronę, okazałoby się, że tam w środku nie ma nic.
Muszę z tobą porozmawiać, zanim pójdziesz, Brendo rzekł Marek. Jesteś tu od czterech lat,
prawda? Dwa razy byłaś w ciąży. Zbliża się już chyba trzeci termin?
Skinęła głową, naciągając na siebie tunikę.
Posłuchaj mnie, Brendo. Tym razem ma być inaczej niż dotychczas. Oni postanowili
klonować siebie poprzez implantację sklonowanych komórek w ciała reproduktorek. Czy rozumiesz,
co mówię?
Pokręciła przecząco głową, ale słuchała uważnie, w napięciu.
Inaczej. Pozmieniali skład chemiczny substancji, którą otrzymują klony w pojemnikach. W
rezultacie mogą jednego osobnika klonować w nieskończoność, ale on sam jest nienacechowany.
Nowe klony nie są w stanie samodzielnie myśleć, nie zachodzą w ciążę, nie płodzą, nigdy nie będą
mieć własnych dzieci. Dlatego członkowie rady boją się o utratę swoich uzdolnień, talentów.
Umiejętność rysowania, którą posiada Miriam, jej fotograficzna pamięć wzrokowa wszystko to
przepadnie bezpowrotnie, jeśli nie przekażą tego poprzez klonowanie następnej generacji. Ponieważ
nie mogą użyć w tym celu pojemników, wykorzystają płodne kobiety. Wszczepią ci swoje klony,
trojaczki. A ty po dziewięciu miesiącach urodzisz im trzech nowych braci Andrew albo trzy nowe
Miriam czy Lawrenceów kogo tam zechcą. Wezmą do tego najzdrowsze, najsilniejsze dziewczyny.
Jednocześnie sztuczna inseminacja będzie się rozwijać na coraz większą skalę. Jeśli uda im się
wyhodować jakiś nowy talent, sklonują go kilkakrotnie, klony wszczepią wam i znów będą mieli
kilka egzemplarzy.
Osłupiała dziewczyna była najwyrazniej zaintrygowana gwałtownością przemowy Marka.
A co to za różnica? zapytała. Jeśli w ten właśnie sposób możemy się najlepiej przysłużyć
społeczności, naszym obowiązkiem jest poddać się tym zabiegom.
Nowe dzieci z pojemników nie otrzymają nawet imion ciągnął Marek. Będzie się ich wołać
Benki, Tomki albo Anki, wszystkie tak samo, a potem tak samo ich klony, i tak dalej.
W milczeniu sznurowała sandał.
A ty, jak myślisz: ile razy twoje ciało potrafi wydać na świat trojaczki? Trzy? Cztery?
Już go nie słuchała.
* * *
Marek wspiął się na wzgórze i usadowiony na złomie wapienia obserwował uwijających się w
dole ludzi. Widział rozległe tereny farmy, która rozrastała się z każdym rokiem, wypełniając w końcu
całą dolinę, aż po zakole rzeki. Jedynie stary dom był oazą drzew pośród jesiennych pól,
przypominających teraz pustynię. Bydło nieśpiesznie powracało do ogromnych obór. Nagle ukazała
się Markowi grupa małych chłopców, pochłoniętych zabawą, w której trzeba było dużo biegać,
padać i znów stawać do biegu. Było ich ze dwudziestu, może więcej. Ich głosy nie docierały do
miejsca, gdzie siedział Marek, ale on i tak wiedział, że chłopcy śmieją się radośnie.
I co w tym złego? zapytał głośno i zdumiał się brzmieniem własnego głosu. Wiatr poruszył
drzewami, ale w ich szumie nie było słów, nie było odpowiedzi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]