[ Pobierz całość w formacie PDF ]
objaśniam ustępy z Pisma Zwiętego i wspólnie modlimy się tutaj. Cóż robić! Wszechmocny i to
przyjmie nam za dobre, bo ocenia szczere chęci, które nieraz mogą wystarczyć za czyn.
Udaliśmy się następnie na drugą wyspę.
- Chów bydła - mówił starzec, pokazując nam pasące się tutaj swoje stada - jest w Gran Chaco
bardzo utrudniony ze względu na plagę moskitów. Pomimo to przezwyciężyliśmy jakoś
trudności i ma-my teraz wielki pożytek ze zwierząt, zwłaszcza, że mieszkamy w okoli-cach
odległych od ruchu handlowego i stałych siedzib ludzkich. Po zwiedzeniu tych dwóch wysepek
wróciliśmy do wsi. Tu jakiś malec, spostrzegłszy nas, począł umykać na łeb na szyję i drzeć się
na całe gardło.
- Co mu się stało? - zapytałem starego. - Przestraszył się nas?
116
- O, nie! To Unica wysłała go, by dał jej znać o naszym powrocie.
Chodzmy!
Pierwsze domki we wsi stały w dwu rzędach, tworząc szeroką ulicę. Zbudowane były z drzewa lub
z cegieł i pokryte trzciną. Wokół każdego z nich urządzony był ładny ogródek.
Na razie nie spotkaliśmy w osadzie nikogo i dopiero, gdy weszliśmy na obszerny czworokątny plac
pośrodku wsi (coś w rodzaju rynku), ujrzeliśmy kobiety i dzieci, zbite w gromadę. Wszystko
bowiem, co żyło we wsi, zbiegło się przed chwilą tutaj, nie wyłączając staruszków. Zauważyłem,
że ludzie ci ustawieni byli w dwa zastępy: jeden, złożony z rosłych i tęgich mężczyzn w liczbie
trzydziestu, a drugi z kobiet, o wiele liczniejszy. Amazonki te uzbrojone były w łuki i rurki do
strzał. Na froncie tego oddziału stała Unica, jak generał przed wojskiem. Gdy się zbliżyliśmy,
rozległ się jej głos, i obydwie grupy z niesłychaną sprawnością sprezentowały broń . Po mustrze
pokazał nam Desierto fosę ciągnącą się dookoła osady. Obejrzeliśmy spusty, za pomocą których
fosę można było nawodnić w jednej chwili i wróciliśmy na plac zborny, gdzie znalezliśmy
zastawiony wielki stół, zbity z prostych, nieheblowanych desek, a na nim stosy mięsiwa i
doskonale przyrządzonych jarzyn oraz owoców. Zaproszeni przez starego, zasiedliśmy na zydlach.
Noży i widelców nie było, bo każdy z nas miał własny swój nóż za pasem, a widelce można było
doskonale zastąpić palcami.
Uprzyjemniała nam obiad orkiestra, złożona z bębnów i jakichś nieznanych mi instrumentów. Na
szczęście apetyt, który mi niezwykle dopisywał, uczynił mnie głuchym, a poza tym od grona
artystów zasłaniał nas cisnący się prawie do samego stołu tłum mieszkańców wioski.
Jakkolwiek poddani Unicy wiedzieli już, że grozi im napad wrogiego plemienia, nie było słychać
lamentów lub narzekań; przeciwnie, panował zupełny spokój. Naprawdę, tylko Indianie mogą się
po-szczycić podobną obojętnością w obliczu groznego niebezpieczeństwa. Inaczej aniżeli oni
zachowywał się Desierto. Znać było, że pochodzi z innej rasy i że ma... nerwy, których wrażliwość
jest prawdziwym przekleństwem rasy białej. Zauważyłem, że Desierto niecierpliwił się, nie jadł
prawie nic i wreszcie oświadczył, że czas, abyśmy odbyłi naradę wojenną. Wobec tego mieszkańcy
osady usunęli się natych-miast, a Desierto rzekł do mnie:
- Widział pan już wszystko, co może być przydatne dla zorien-towania się w naszej niebezpiecznej
sytuacji. Mam nadzieję, że pan znajdzie sposób ratunku.
- Owszem - odrzekłem. - Nieprzyjaciele wpadną nam w ręce bez jednego wystrzału i bez rozlewu
krwi.
- Ależ, panie! Ja bardzo cenię pańskie słowa, ale... wybaczy pan.. czy nie jest pan zbyt pewny
siebie?
- Zaręczam panu, że mój plan musi się udać. Trzeba tylko, aby pan się nań zgodził.
- Ja? - zapytał. - Zrozumiałe, że jestem gotów na wszystko.
- Nawet gdyby to było trudne i niebezpieczne zadanie?
- W tym kraju nie brak przecież niebezpieczeństw na każdym kroku. Przypuszczam zresztą, że pan
nie wyśle mnie samego nigdzie, a w takim razie z góry zgadzam się na wszystko. Cóż więc
mamy robić? Proszę wyjaśnić nam to dokładnie.
- Otóż trzeba tylko, aby pan się udał ze swoimi ludzmi na wyspę kościelną i zaczaił się tam na
brzegu pod drzewami, a ja dostawię wam nieprzyjaciół... na raty, po kilku. Pena będzie mi
pomagał, a wy tylko będziecie odbierać transporty... i nic więcej.
Stary popatrzył na mnie jak na wariata i wzruszywszy ramionami, rzekł:
- Jak to? Mbocovisowie daliby się tak łatwo wciągnąć w pułapkę?
I dlaczego pułapka ta ma być właśnie na wyspie, a nie tutaj?
- Po prostu dlatego, że na wyspę muszą się przeprawiać po kilku, więc może się ich na raz dostać
tam tylu, ilu zmieści jedna łódka. A z garstką przecież łatwiej dać sobie radę, niż z całym
oddziałem.
- Ale kto ich zmusi do przeprawienia się na wyspę, gdzie nie mają czego szukać?
- Powiem im, że pan się tam ukrywa. Ponieważ zaś głównym ich zamiarem jest wyszukać pana i
zabrać jego skaby, więc...
- Jak to? Pan chce z nimi mówić?
- Oczywiście, jeżeli chcemy schwytać zięcia , a nie mieć na sumieniu śmierci wielu ludzi. Bo
gdyby ich oczekiwać tutaj, we wsi dojdzie do zbrojnego starcia i krew poleje się po obu
stronach.
- Nic a nic nie rozumiem. Co pan chce zrobić?
- Proszę posłuchać. Powiem im, gdy tu nadejdą, że właśnie przed chwilą wrócił z pola bitwy
posłaniec z oznajmieniem o strasznej klęsce waszego plemienia... że wszyscy wasi zginęli, a
zwycięzcy Chiriguano-
118 sowie ciągną teraz na wasze siedziby, wobec czego skryliście się na wyspę. My obaj z Peną
jesteśmy cascarillerosami, którzy zabłądzili. Zostaliśmy schwytani przez was i obrabowani ze
wszystkiego. Groziła nam nawet śmierć, ale wskutek waszej klęski rzeczy wzięły inny obrót.
Puściliście nas wolno, ale nie oddaliście zabranych rzeczy, więc chcemy się zemścić za
wyrządzoną nam krzywdę.
- A!... Zaczynam pojmować... Pan chce opowiedzieć tę bajkę naszym nieprzyjaciołom?
- Tak jest. A wy oczywiście musicie zastosować się do tego, to znaczy opuścić wieś i przenieść się
na wyspę. Bo Mbocovisowie zechcą się chyba przekonać na własne oczy o prawdziwości mego
opowiadania i udadzą się do wsi. Jestem pewny, że zięć sam wybierze się tam na zwiady.
- Hm! Dobre to może wszystko, ale kłopotliwe...
- To trudno! Jeżeli chcemy mieć dobry rezultat, to trzeba ponieść trochę trudu. Co do mnie, to
gotów jestem przebrać się w łachman jaki nędzny, aby nam tym łatwiej uwierzono, że
zostaliśmy przez was skrzywdzeni.
- Teraz zaczynam pojmować, o co chodzi - mruknął stary.
- Plan znakomity, ale... bardzo niebezpieczny. Więc pan chce udać się do nich i poprowadzić ich
przeciw nam?
- Nie inaczej. Tu u brzegu trzeba zostawić jedną łódz, która może unieść sześć osób. Mbocovisowie
będą musieli przeprawiać się w dzie-sięciu partiach, a ja będę im służył za przewoznika.
- Ba! A jeśli pierwsi schwytani jeńcy zaczną krzyczeć i tamci na przeciwnym brzegu zorientują się,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]