[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ślowego świadomie  wniosek, że należy zabić maga, pojawił się nagle w moim
umyśle i wprowadziłem go natychmiast w życie. Prawą ręką sięgnąłem po rapier,
lewą po trzy zatrute strzałki. Cisnąłem je i rzuciłem się w tył.
Pierwszy cios Mellara był chybiony  znalazłem się poza zasięgiem ostrza.
Przewróciłem się na ziemię i poderwałem, równocześnie wyciągając rapier. I za-
blokowałem w ostatnim momencie drugi cios, który rozłupałby mi czaszkę.
Miał chłop krzepę  klingi zadzwoniły aż miło. A zaraz potem usłyszałem
przyjemny odgłos walącego się na ziemię ciała. Ochroniarza miałem z głowy 
nawet jeśli nie ostatecznie, to na pewno na czas walki.
Praktycznie dopiero wówczas zdałem sobie sprawę z tego, gdzie się znalezli-
śmy. A znalezliśmy się na polanie w dżungli, czyli jakieś trzysta mil od Czarnego
Zamku albo sto mil na zachód od Adrilankhi. Oznaczało to, że bez Pathfindera
przyjaciele nie zdołają wyśledzić teleportu dość szybko, by mi pomóc. Należało
założyć, że mag zdążył dokończyć blokadę, Aliera tak szybko nie stanie na nogi,
więc zdany byłem wyłącznie na własne siły. Nie były to miłe założenia, ale za to
rozsądne.
Mellar zaatakował ponownie. Cofnąłem się, mając nadzieję, że nie mam za
plecami niczego, o co mógłbym się potknąć. Nie żywiłem złudzeń  nie byłem
równie dobrym szermierzem jak on, a na dodatek żołądek niedwuznacznie da-
wał mi do zrozumienia, że na długo ma dość teleportów, niekoniecznie własnych.
Nawet te w cudzym wykonaniu przestały mu odpowiadać. W związku z tym mnó-
stwo energii poświęcałem na walkę z nim i śledzenie ruchów przeciwnika, a nie
na pojedynek. Z drugiej strony, było dowiedzione, iż gorszy szermierz mógł długo
dotrzymać pola lepszemu, jeśli nie popełnił kardynalnego błędu i był w stanie się
cofać. Moją jedyną szansę stanowił rzut sztyletem, i to celny. I nie mogłem dać się
przy okazji zabić. Trafić mogłem się dać, jeśli gwarantowałoby to, że go zabiję.
Prawdę mówiąc, szukałem ku temu sposobności.
Mellar jednak nie dawał mi ku temu okazji. Nie wiem, czy domyślił się, co
planuję, czy też po prostu taki miał sposób walki, ale ani na moment nie przesta-
wał atakować. I to złośliwie bijąc w moją głowę.
Co gorsza, lewą ręką wyciągnął sztylet z pochwy przy pasie.
A był to sztylet Morgantich, jeden z dwóch podmienionych przez Kierę. Za-
uważył to i w pierwszym momencie widziałem na jego twarzy zaskoczenie 
niestety, nie na tyle duże, bym mógł je wykorzystać. A potem uśmiechnął się na-
prawdę paskudnie. Nie spodobał mi się ten uśmiech. A jeszcze mniej znalezienie
się na niewłaściwym końcu sztyletu Morgantich.
Nadal się cofałem. Temu oraz odmiennemu stylowi walki zawdzięczałem to,
że jeszcze byłem cały. Mellar nie był przyzwyczajony do przeciwnika stojącego
185
bokiem, nie przodem i fechtującego jak ludzie. Sam naturalnie walczył jak wszy-
scy Dragaerianie, zwrócony przodem ku mnie ze sztyletem gotowym do ataku lub
obrony. Albo do magicznego użycia.
Tego ostatniego nie potrafił, bronić też się nie musiał, ponieważ jak dotąd
nie miałem okazji przejść do ataku. Teraz na dodatek miał dwa ostrza przeciw
mojemu jednemu, a w końcu przystosuje się do walki nowym stylem i wtedy
będę skończony. Skoro bowiem dotąd nie zdołałem wyciągnąć noża czy sztyletu,
to pózniej nawet nie będzie co o tym marzyć.
Póki co jednak obserwował i uczył się, zmuszając mnie do ciągłego cofania
się. W końcu o coś się potknę, a wtedy wszystko się skończy. A moja duszyczka
nakarmi jakąś cholerną świadomość zaklętą w siedmiu calach stalowego ostrza.
 Od samego początku wszystko było oszustwem, prawda?  spytał, pierw-
szy raz przerywając milczenie.
Nie odpowiedziałem. Nie było sensu marnować oddechu.
 Teraz wszystko rozumiem  dodał.  I przyznaję, że to mogło się udać,
gdybyś był lepszym szermierzem albo gdybyś zabił mnie, gdy miałeś okazję, za-
miast usunąć mojego przyjaciela w czasie teleportacji. Teraz w Czarnym Zamku
powinni już znać prawdę, tym bardziej że mają ciała i broń. Mogę spokojnie tam
wrócić.
Odbiłem kolejny cios silniej niż dotąd, przez co na moment się odsłonił, ale
nim zdążyłem zaatakować, machnął sztyletem, więc musiałem odskoczyć.
 Nieszczęśliwie się złożyło, że potrafię się teleportować  kontynuował. 
Inaczej by się udało.
Tylko że na teleport potrzebował paru sekund, a tych nie zamierzałem mu dać.
A na takie psychologiczne pogawędki byłem równie podatny co uczciwy kawał
skały.
Musiało to do niego dotrzeć, bo przestał gadać. Mnie zaś udało się lewą ręką
wyciągnąć sztylet, który wybrałem na narzędzie egzekucji. Przez moment zasta-
nawiałem się, czy nim nie cisnąć, ale musiałbym stanąć frontem do Mellara, co
oznaczało, że nim sztylet dotarłby do niego, moja głowa toczyłaby się po trawie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl