[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zbrojnego do rotmistrza. Proszę za mną!
Zaprowadził Sternaua do tej samej izby, w której przed chwilą był Indianin. Oficerowie grali
jeszcze. Skoro zobaczyli Sternaua, powstali mimo woli, jego postać wywierała ogromne
wra\enie.
Kim pan jest? zapytał rotmistrz, odkłoniwszy się na grzeczny ukłon przybysza.
Sternau rzucił okiem po izbie i po oficerach. Mieli przy sobie tylko szable, spokojnie więc
odpowiedział:
Nazywam się Sternau. Jestem lekarzem i podró\uję częściowo w sprawach rodzinnych,
częściowo zaś celem wzbogacenia moich doświadczeń. Przychodzę do hacjendy, aby z
seniorem Verdoją w obecności panów zamienić parę słów.
To niemo\liwe, bo Verdoji tutaj nie ma. A, gdzie mo\e być?
Nie wiem. Spodziewam się jednak, \e uciekł biedaczysko. A rozmawiałem z nim przed
południem. Rzekł, i\ jedzie oglądnąć swoich vaqueros i odjechał. Nie wrócił więcej, a jak się
dowiedziałem, nie widział go \aden z jego vaqueros. Był on zwolennikiem Juareza i dlatego
umknął. Jego zaufany słu\ący uciekł razem z nim.
To mo\e senior Pardero jest tutaj?
Pardero? Aha, porucznik Pardero! I tego tu nie ma.
Dało to Sternauowi wiele do myślenia. Czy nie uciekli oni ze swymi pojmanymi. To było
mo\liwe, a mo\e schronili się przed wojskami rządowymi w piramidzie? Zrozumiał, \e \aden z
oficerów nie miał pojęcia o zbrodniczym działaniu Verdoji.
Czy jest pan ich przyjacielem? zapytał rotmistrz.
Nie. Ludzie ci są największymi łotrami, jakich kiedykolwiek widziałem. Przyszedłem
pociągnąć ich do odpowiedzialności.
Aha, całkowicie podzielam pańskie zdanie. Szkoda, \e pan ich nie zastał.
Nadaremnie fatygowałem pana. Proszę wybaczyć.
Podczas tej krótkiej rozmowy nie pomyślano o tym, by zaproponować przybyszowi krzesło.
Kiedy jednak się skłonił i chciał odejść, rzekł rotmistrz:
Proszę siadać! Zostanie pan przecie\ na noc?
Nie.
Chce pan jechać dalej? Ale to niebezpieczne! Pan jest tutaj obcym, a teraz w kraju panuje
rewolucja. Właśnie w tej okolicy włóczą się Indianie, a ja panu powiem szczerze, \e
oczekujemy napadu Apaczów. Jeśli te łotry wpadną w nasze ręce, to poniosą klęskę!
Ja się ich nie boję, senior!
Nie? Jednak jest pan nowicjuszem w tym kraju!
Nie tak całkiem! Zresztą wiem, \e Indianie są w gruncie rzeczy daleko lepsi, ni\ się o
nich sądzi.
Myli się pan bardzo. Oto le\y obok tej posiadłości wielka własność ziemska hrabiego
Rodriganda. Przyjął on do słu\by masę Indian. W zeszłym tygodniu zabili zarządcę i prawie
wszystkich białych.
Bardzo mi \al, ale to ma swoją przyczynę w nieludzkiej administracji, seniora Kortejo.
Zna pan więc tego zarządcę?
Tak, on mieszka w Meksyku.
Słusznie. Hrabia Rodriganda jest jednym z najbogatszych właścicieli ziemskich w tym
kraju. śyczyłbym sobie być jego synem albo spadkobiercą.
Sternau uśmiechnął się i ukłonił grzecznie.
Wtedy bylibyśmy krewnymi.
Krewnymi?
Tak. Moja \ona jest hrabianką de Rodriganda y Sevilla, przyszłą spadkobierczynią dóbr,
o których pan wspomniał.
Rotmistrz się zdziwił.
Niemo\liwe! Hrabianka Rodriganda \oną lekarza?
Czasami tak bywa!
Sternau pokazał mu podpis Ró\y w jednym z listów i pieczątkę.
Słusznie, to pieczęć Rodrigandów, znam ją doskonale. Musi pan wiedzieć, \e byłem z
hrabią Alfonsem, który teraz przebywa w Hiszpanii, bardzo zaprzyjazniony. Od niego te\
dowiedziałem się, \e ma siostrę, która nazywa się Ró\a, widzę więc, \e pan mówi prawdę. W
takim razie musisz pan u nas odpocząć. Szybko pana nie puszczę.
Sternau jednak rzekł:
Pańska uprzejmość zobowiązuje mnie do największej wdzięczności, nie śmiem jednak tu
zostać. Czekają na mnie.
Gdzie? Poza hacjendą Verdoji?
Tak.
Gdzie to mo\e być, do diaska! Do najbli\szej posiadłości jest prawie dzień drogi. A nie
mogę sądzić, \e pańskie towarzystwo ma obóz pod gołym niebem.
Jednak tak właśnie jest. Czekają na mnie Apacze.
Sternau wymówił te słowa z ogromną obojętnością a jednak& jakby bomba pękła!
Oficerowie podskoczyli z krzeseł.
Apacze? zapytał ogromnie zdziwiony rotmistrz Czy pan \artuje, czy co? Proszę mi
to wytłumaczyć.
Rzecz zwyczajna, jestem dowódcą Apaczów.
Przera\enie dobrodziejów zdwoiło się.
Ich dowódcą? Ale\ to niemo\liwe!
Udowodnię to. Macie tutaj jednego Komancza?
Tak, ale co to za dowód?
Drugiego zaś mamy my. Obaj nas śledzili, a potem się rozłączyli. Jeden udał się do
hacjendy, drugi za naszym śladem. Miał jednak pecha, był nieostro\ny, został złapany i jeden z
Apaczów zabił go.
Wtedy schwycił rotmistrz za szablę i zagrzmiał:
Senior, czy to prawda?
Tak.
I mówi pan to nam, sojusznikom Komanczów? I odwa\asz się jeszcze wchodzić do tego
domu?
Ale na to nie trzeba wielkiej odwagi! Przyszedłem tu, aby porachować się z Verdoją, a
[ Pobierz całość w formacie PDF ]