[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wrażenie zadowolonego z życia. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Max bardzo kochał czworonożnego
przyjaciela. Trzymał go delikatnie za obrożę, a pies wiernie patrzył na swego pana.
Michele długo wpatrywała się w postać chłopca znajdującego się wśród tych, których kochał najbardziej.
Niestety, tragiczny wypadek wszystko zmienił.
Na samo wspomnienie o tym, jak potraktowała Maxa, gdy był u nich w domu, Michele miała ochotę zapaść
się pod ziemię. Gdyby tylko wiedziała o tym wcześniej... Wysiłkiem woli przezwyciężyła ogarniające ją
emocje. Nie było teraz na to czasu. Tyle jeszcze pozostało do zrobienia.
- No cóż, będzie mi potrzebna pani pomoc - Michele zamknęła album i spojrzała pytająco na Ramey. -
Proszę mi powiedzieć coś więcej o tym małżeństwie, które chce zaadoptować Maxa.
- Są nawet dość sympatyczni - Ramey odchrząknęła i wykonała dłonią nieokreślony gest. - Niestety, ta pani
Moller ma uczulenie na psią sierść.
- Nie życzą sobie Buddy'ego?
Nieodgadnione ścieżki Pana stały się jakby nieco bardziej zrozumiałe.
Ramey pokręciła przecząco głową.
- Jej mąż oświadczył, że pies nie wchodzi w rachubę. - Oddech kobiety stał się płytki i musiała na moment
przerwać. - Myślałam, że po tym, jak Max wybiegł z pokoju, zmienią zdanie i może zgodzą się trzymać psa w
budzie przy domu.
- Ale zdania nie zmienili?
- Nie. Uważają, że z czasem Max się przyzwyczai, zapomni i tak dalej.
Michele rzuciła okiem na wiszący na ścianie zegar. Zgodnie z tym, co wcześniej mówiła Ramey, Max lada
chwila powinien wrócić ze szkoły.
- Droga Ramey, czy może pani coś dla mnie zrobić?
- Jeśli tylko mogę w czymś pomóc... - odparła Ramey, powstrzymując atak kaszlu.
- Chciałabym, żeby zadzwoniła pani do pana Ogle'a i zapytała go, czy możemy uciec się do czegoś
drastycznego.
Starsza pani obrzuciła Michele zdumionym spojrzeniem i powtórzyła z niedowierzaniem: - Drastycznego?
- Tak. Chcę, żeby powstrzymał tę adopcję.
* * *
Max wracał do domu razem z Jerrym, który mieszkał po drugiej stronie ulicy. Ramey czuła się coraz gorzej i
coraz rzadziej wychodziła po niego na przystanek, ale nie miał o to do niej pretensji, zwłaszcza w taki upał.
Dopóki czekała na niego w domu razem z Buddym, mógł maszerować na piechotę choćby i sto mil.
Szedł niedbałym krokiem, gapiąc się na płyty chodnikowe. Nie miał ochoty rozglądać się dookoła po tym,
co usłyszał od Ramey.
Powiedziała mu, że lada dzień pan Ogle dogra wszystkie szczegóły związane z adopcją, a to oznaczało, że
już wkrótce będzie musiał się spakować i przeprowadzić do nowego domu. Nie omieszkał powiedzieć Ramey,
że to nie w porządku, ale jego zdanie się nie liczyło.
Poprzedniego wieczora pan Ogle wpadł do nich na chwilę i nawet przepraszał za to, że państwo Mollerowie
nie chcą Buddy'ego.
- Bardzo cię polubili, Max. Rozmawiałem też z ich krewnymi i przyjaciółmi. Zobaczysz, jeszcze ich
pokochasz.
Max i tak wiedział swoje, jeżeli nie zechcą wziąć Buddy'ego, z pewnością ich nie pokocha. Poza tym za
bardzo będzie tęsknić za innymi bliskimi jego sercu osobami. Za swoją mamusią i Ramey, no i rodziną pana
Evansa.
W zamyśleniu przyśpieszył kroku i dotarł do domu szybciej niż zwykle, już unosił rękę, by zapukać, gdy
zauważył, że drzwi wejściowe były nieznacznie uchylone.
Wzruszył tylko ramionami. Pewnie Ramey zostawiła je otwarte, żeby nie musieć wstawać z fotela. Z
każdym dniem przychodziło jej to z coraz większym trudem i coraz częściej martwił się z tego powodu.
Popchnął lekko drzwi, żeby nie narobić hałasu, i miał właśnie obwieścić swoje przybycie, gdy usłyszał
dobiegające z głębi mieszkania głosy. Strach złapał go za gardło i poczuł, że ręce zaczynają mu drżeć. A jeśli to
byli państwo Mollerowie? Czyżby już przyjechali po niego?
Cichutko wszedł do przedpokoju i zobaczył Buddy'ego.
- Ciiii - położył palec na ustach, dając psu do zrozumienia, żeby nie szczekał. Poczciwy Buddy przydreptał
do niego, polizał go po palcach i posłusznie położył się na podłodze u jego stóp. Dopiero teraz Max mógł
usłyszeć szczegóły rozmowy.
- Zadzwoniłam do adwokata, tak jak pani prosiła.
To na pewno mówiła Ramey. Poznał ją po głosie i tym charakterystycznym płytkim oddechu.
- No i... co powiedział?
Max zamarł w miejscu, a serduszko zaczęło mu bić szybciej. Ten drugi głos też brzmiał znajomo. Przez
moment wydawało mu się, że to głos pani Evans, ale to niemożliwe, żeby to była ona, bo przecież mieszkała
daleko stąd, na Florydzie.
- Natychmiast zadzwonił z drugiego aparatu do Mollerów. - Ramey zawiesiła głos, jakby szykowała jakąś
niespodziankę. - Początkowo nie byli zachwyceni, ale potem wyszło na jaw, że tak naprawdę wcale nie chcieli
chłopca. Woleliby dziewczynkę, najlepiej trochę starszą.
Kobieta, która mówiła jak pani Evans, wydała z siebie głośne westchnienie ulgi.
- Och, dzięki Bogu, Ramey! To właśnie mówił mi Bóg przez cały wczorajszy dzień. Wiedziałam, że muszę
tu przylecieć i osobiście przekonać się, czy Max ma zostać z nimi... - Przerwała na moment, starając się
opanować drżenie w głosie. - Czy też powinien zostać z nami.
Max poczuł, jak jego serce odzyskuje normalny rytm. Był już pewien, że tą kobietą w sąsiednim pokoju była
pani Evans! Nie mogło być inaczej. Nie będąc już w stanie ustać w miejscu, rzucił plecak na podłogę i wpadł
jak burza do salonu. To naprawdę była ona.
Pani Evans obróciła się i zobaczyła jego uradowaną buzię.
- Max!
- Sły... słyszałem, o czym rozmawiałyście - mówił, nieco zacinając się, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co
się stało.
- Czy tego właśnie chcesz, Max? - pani Evans uklęknęła na wprost niego, siadając na piętach. - Czy chcesz
mieszkać z nami?
- Tak, bardzo tego chcę, bardzo. Tak samo Buddy.
Pani Evans wyciągnęła do niego ręce i powiedziała tylko:
- Chodz do mnie. Max.
Oczy miała pełne łez, ale nie wstydziła się ich. Podbiegł do niej i przytulił się do niej najmocniej, jak
potrafił. Gdy po chwili oboje odsunęli się od siebie o krok, on też już niewiele widział przez łzy i musiał
ocierać oczy piąstkami.
- Czy mówi pani poważnie? Naprawdę chcecie państwo przyjąć mnie do swojej rodziny?
Z oczu pani Evans łzy płynęły teraz strugami, ale jednocześnie uśmiechała się.
- Tak, Max. Chcemy, żeby tak było już zawsze.
Max nagle przypomniał sobie o czymś. Kawałek skały dla Ramey! Zupełnie o nim zapomniał.
- Zaraz wracam.
Popędził do swojego pokoju i zaczął przekopywać stertę ubrań przygotowanych do prania. Znalazł go.
Lśniący czarny kamień z czterema biegnącymi w poprzek białymi paskami.
Zciskając go kurczowo, pobiegł z powrotem do Ramey.
- To dla ciebie - oznajmił otwierając dłoń. - %7łebyś o mnie nie zapomniała.
Teraz to Ramey miała wilgotne oczy. Wzięła od niego kamyk i, nie mogąc opanować wzruszenia, uściskała
Maxa tak mocno, że przez chwilę ledwo mógł złapać oddech. Gdy go puściła, poczochrała go po włosach i
łamiącym się głosem powiedziała:
- Nigdy cię nie zapomnę. Max. Póki żyję.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]