[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nim zeszliśmy z lotniska, koło helikoptera stała już zaimprowizowana psia buda, namiot, a
Antonio ustawiał trójnóg z kociołkiem.
- To pewni ludzie - nasz przyjaciel rozproszył wątpliwości. - Poprosiłem o przysłanie
najlepszych.
Przed lotniskiem ciągnęła się długaśna ulica, zabudowana po obu stronach domami.
Zciany frontowe były z cegieł, za to reszta budynku najczęściej była wzniesiona z
pociemniałego ze starości drewna. Ulicę niegdyś utwardzono betonem, teraz składała się
głównie z dziur.
- Jak tu miło - mruknął szef, patrząc na tłuściutkie świnki, baraszkujące w błocie.
- Dobra, złapmy taksówkę i jedzmy do centrum.
Michaił wydobył z kieszeni telefon i ponownie zadzwonił.
- Zaraz coś przyślą - powiedział zadowolony.
Siedliśmy na połamanej ławce, stojącej przed koślawym budynkiem lotniska i
faktycznie, po upływie dwudziestu minut, nadjechała taksówka.
- Rany Julek - mruknął pan Tomasz. - Chyba zawędrowaliśmy zbyt daleko od
cywilizacji.
Pojazd był trójkołowy. Z przodu był to motocykl, nieprawdopodobnie poobijany i
połatany żywicą epoksydową, pomalowany na wściekle zielony kolor. Z tyłu na dwu kołach
opierała się spora platforma, wyposażona w cztery słupki i baldachim z perkalu. Słupki
okręcone były sztucznymi kwiatami. Siedzący na motocyklu Latynos na nasz widok
wyszczerzył zęby i zaczął się ostro targować z Michaiłem. Nasz przyjaciel odegrał całą
komedię z wygrażaniem pięściami, teatralnym łapaniem się za głowę, wywracaniem pustych
kieszeni i wreszcie po dwudziestu minutach ustaleń dał znak, abyśmy zajmowali miejsce na
platformie.
- Utargowałem - powiedział zadowolony.
- A ile chciał? - zaciekawił się szef.
- Początkowo mówił o pięciuset dolarach, ale zdołałem go przekonać, że ma nas
zawiezć za trzy.
- Niezła skuteczność - mruknąłem. - Umiesz zbijać cenę...
- I tak przepłaciłem - westchnął.
Ruszyliśmy. Pojazd trzeszczał i jęczał, przez dziury w podłodze widać było ulicę,
szybko przemykającą pomiędzy kołami. Pojazdem trzęsło i w dodatku cały czas owiewał nas
ożywczy dymek z rury wydechowej, która najwyrazniej kończyła się pod platformą.
Wokoło przesuwało się miasto. Stopniowo budynki stawały się coraz bardziej okazałe,
pojawiły się drzewa, rosnące wzdłuż ulicy, nawierzchnia też się poprawiła. Zwinie, kury,
kaczki, szczury, dotąd królujące na ulicy, znikły. Wreszcie zatrzymaliśmy się przed hotelem.
Michaił zapłacił uzgodnioną sumę i dorzucił jeszcze jakiś napiwek Wzięliśmy nasze bagaże i
weszliśmy do holu. Stał tu majestatyczny szwajcar w liberii, pamiętającej chyba epokę
kolonialną. Liberia była poprzecierana na szwach i bardzo starannie pocerowana. Nasz
przyjaciel wdał się w dłuższą pogawędkę po portugalsku. Zrozumiałem piąte przez dziesiąte,
ale niebawem pojawili się dwaj młodzieńcy, którzy wnieśli nam walizki na czwarte piętro.
Dostaliśmy trzy pokoje. Na ścianach były naklejone jedwabne tapety, nieco podziurawione,
ale czyste, łóżka były zasłane nieskazitelnie białą pościelą, a drewniana popękana podłoga
wypolerowana na wysoki połysk.
- Biednie, ale schludnie - mruknął Michaił. - To będzie chwilowo nasza kwatera.
Wyjrzałem przez okno. Jak się okazało, zaraz na zapleczu głównej ulicy ciągnęło się
gigantyczne, bezładnie zabudowane slumsowisko Setki domków i szop, wzniesionych z
blachy, desek i papy, plątanina wąskich uliczek, jakieś rurociągi, biegnące fantazyjnie po
krzywy dachach, suszące się tu i ówdzie pranie... Wszystko to sprawiało wrażenie dziwnej,
pstrokatej nędzy.
- Niewiele się tu zmieniło od czasów Fawcetta powiedział w zadumie Michaił. -
Podczas pierwszego pobytu pułkownika tutaj, jeden z jego zaufanych ludzi porzucił wyprawę
i otworzył tu szynk... Koniec XIX wieku to czasy gorączki kauczukowej... Działy się tu
straszne rzeczy, kwitło niewolnictwo, mordowano Indian, biały człowiek, który raz tu trafił,
miał niewielkie szansę powrotu do cywilizacji, choroby dziesiątkowały białych, czerwonych i
czarnych... Zrednia długość życia przybyszów wynosiła tu zaledwie dwa lata. Malaria i febra
zbierały straszliwe żniwo. A kauczuk ciągle drożał. Wreszcie zaczęto wytwarzać syntetyczny i
zapotrzebowanie na naturalny zmniejszyło się zdecydowanie. Może gdyby gorączka
kauczukowa potrwała dłużej, to miasto rozkwitłoby... Budowane na ludzkiej krzywdzie i
cierpieniu...
- A właściwie z czego obecnie żyją tutejsi mieszkańcy? - zaciekawił się szef.
- To port przeładunkowy. Stąd spławia się rzeką drewno i produkty z okolicznych
fazend i majątków - wyjaśnił. - Niedaleko stąd, nad Rio de los Muertos, wydobywane jest
złoto.
- Rio de los Muertos - powtórzył szef. - To chyba oznacza: Rzeka Nieboszczyków?
- Owszem.
- A skąd taka piękna nazwa? - zainteresowałem się.
- No, to historia sięgająca XVIII wieku. Nad rzekę przybyli osadnicy i założyli
niewielką osadę. Byli to spokojni ludzie, chcieli uprawiać ziemię i wypasać bydło. Osada już
stała, gdy ktoś, brodząc w rzece, znalazł kilka podejrzanych, żółtych bryłek. Wymordowali się
prawie do nogi...
- Tak, złoto robi z ludzmi dziwne rzeczy - westchnął pan Tomasz.
Wieczorem, przy współpracy recepcjonisty, podłączyliśmy kabel do anteny stojącej na
dachu hotelu. Wzmacniacz i aparaturę odbiorczo-nadawczą umieściliśmy w pokoju pana
Tomasza. Potem Michaił złapał taksówkę i pojechał za miasto, skąd spróbował nawiązać z
nami kontakt przez krótkofalówkę. Dawno nie posługiwałem się CB-Radiem, ale po
kilkunastu próbach zdołałem nawiązać z nim kontakt. Ustaliliśmy zakres, na którym mieliśmy
odtąd rozmawiać.
- Nie straci pan z nami kontaktu - uspokoiłem przełożonego. - Sygnał radiowy,
odbijając się od jonosfery, może nawet okrążyć Ziemię... Swojego czasu znany polski
podróżnik Wojciech Cejrowski prowadził audycje radiowe, nadając je krótkofalówką gdzieś z
Kolumbii, a w Warszawie sygnał wzmacniano, czyszczono z szumów i zakłóceń, po czym
puszczano w eter.
- Kto wie, może kiedyś, zamiast jezdzić do Brazylii, siądziemy sobie w Warszawie,
zlecimy badania miejscowym, a efekty ich pracy będziemy podziwiali przez Internet -
uśmiechnął się pan Tomasz.
- I kto to mówi? Wielki poszukiwacz przygód, Pan Samochodzik, chce je przeżywać,
patrząc w ekran monitora? - zdumiał się Michaił.
- Póki mogę przeżywać je na miejscu, wolę być tutaj - uśmiechnął się ze smutkiem
szef. - Ale emerytura zbliża się wielkimi krokami...
- Pora na kolację - powiedział Michaił patrząc na zegarek. - A jutro wyruszamy w
nieznane...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]