[ Pobierz całość w formacie PDF ]

coraz bardziej namiętnie. Wciąż czuła zawrót głowy. Jakby trafiła do świata
baśni. Wiedziała, że musi się z niego wyrwać i wrócić do rzeczywistego świata.
Była przecież mądrą, trzezwo myślącą kobietą.
Niestety, gdy tylko byli razem, cały jej rozsądek diabli brali. Wystarczyło
jedno jego dotknięcie, jedno spojrzenie nawet, a już odżywały złudne nadzieje. I
tak radość kochania przeplatała się z uczuciem lęku.
Nie tylko Marcie biła się z myślami tego wieczoru. Chance przez całą
drogę do domu też się zastanawiał, co powinien robić dalej. Jednego był pewien.
- 67 -
S
R
Był zakochany. Po prostu i zwyczajnie zadurzył się w Marcie Roper. Jednak nie
miał zielonego pojęcia, co począć z tym fantem.
Kiedy dotarł do domu, szara codzienność szybko przywołała go do
porządku.
Na automatycznej sekretarce czekały nań nagrane dwie informacje.
Pierwsza od Scotta Blake'a z San Francisco, druga od Anne Metcalfe, wielo-
letniej sekretarki jego ojca. Najpierw zadzwonił do Scotta. To była dla niego
sprawa o wiele ważniejsza.
- Scott, tu Chance. Co mogę dla ciebie zrobić? Masz jakieś kłopoty w
Oakland?
- Nie, żadnych. Idzie nam nawet szybciej, niż się spodziewałem.
Chciałbym się z tobą w najbliższym czasie spotkać. Powinieneś obejrzeć i
zatwierdzić wykonane dotychczas prace. Kiedy mógłbyś przyjechać?
- Sprawdzę terminarz i zadzwonię do ciebie jutro z samego rana, dobrze?
- Szybko skończył rozmowę. Nie miał chęci jechać tam zbyt szybko.
Potem zaczął wybierać numer telefonu Anne Metcalfe, lecz rozmyślił się.
Był Dzień Dziękczynienia i nawet najwierniejsi pracownicy ojca powinni mieć
wolne. Tyle tylko, że Anne Metcalfe była wyjątkowo sumienna. Ale ponieważ
nie wspomniała ani słowem, o co chodzi, Chance uznał, że sprawa może
poczekać do jutra. Poza tym myślami i tak wciąż był przy Marcie.
Ranek jest mądrzejszy od wieczora, pomyślał. Przejrzał kilka
dokumentów, zjadł coś i poszedł do sypialni. Siadł na łóżku i wygładził zmięte
prześcieradło. Tam właśnie kochali się z Marcie po raz pierwszy i drugi. Trzeci
raz był w basenie, o wschodzie słońca. Jeszcze nigdy jego serce nie było tak
pełne szczęścia i radości.
Siedział bez ruchu, niezdecydowany i pełen wątpliwości. W końcu
westchnął ciężko i sięgnął po telefon. I tak był niemal pewien, w jakiej sprawie
dzwoniła Anne Metcalfe. Chciał mieć to już za sobą.
- 68 -
S
R
- Anne, tu Chance. Masz dla mnie jakieś rozkazy od szefa w sprawie
corocznych uroczystości, prawda? - Nie potrafił powstrzymać się od sarkazmu. -
Domyślam się, że zostałem wezwany do stawienia się w siedzibie rodu na
kolejne wzruszające spotkanie familijne. Trzeba przecież umożliwić fotografom
wykonanie nowego portretu rodziny. W końcu na ubiegłorocznej fotografii jest
jeszcze pani Douglasowa Fowler numer pięć. A bardzo chcielibyśmy, żeby Joan
mogła zająć należne jej teraz miejsce.
- Ależ Chance. To przecież Boże Narodzenie. Pora, kiedy twojemu ojcu
naprawdę zależy na tym, żeby zebrać razem całą rodzinę.
- Daj spokój, Anne - przerwał jej Chance. Próbował skryć prawdziwe
uczucia pod maską oschłego cynizmu. - Nie wiem, ile staruszek ci płaci, ale
wygląda na to, że wystarczająco dużo. Dość będzie miał rodziny i beze mnie.
Stawią się tam wszyscy moi wujowie i wszystkie ciotki. A także kuzyni i ich
dzieci. Wszyscy razem i każdy z osobna będą zabiegać o jedno jego spojrzenie,
żeby uszczknąć choć odrobinę z rodzinnej fortuny. Ja nie jestem
zainteresowany. Naprawdę ani nie potrzebuję, ani nie chcę jego pieniędzy.
- Skoro już o pieniądzach mowa... Twój ojciec kazał mi spytać, czemu
odesłałeś mu czek, który wysłał ci w zeszłym miesiącu na urodziny?
- Już powiedziałem. Nie potrzebuję i nie chcę jego pieniędzy. Zwietnie
radzę sobie sam.
- Ale to był prezent urodzinowy.
- To był tylko zwykły czek. Podpisany przez głównego księgowego
waszej korporacji, wysłany przez sekretariat firmy. Niczym nie różnił się od
tych, którymi ojciec opłaca rachunki. Ja nie jestem nie zapłaconym rachunkiem.
- Odetchnął głęboko, by uspokoić rozdygotane nerwy. - Nie chciałem być
niegrzeczny, Anne, ale jestem bardzo zmęczony. Przekaż mi po prostu
świąteczne rozkazy i nie próbuj usprawiedliwiać ojca.
- Twój ojciec postanowił, że w tym roku zjazd rodzinny odbędzie się
szóstego grudnia. Za tydzień od najbliższej niedzieli. Będziesz oczekiwany o
- 69 -
S
R
godzinie pierwszej. Obiad przewidziano na czwartą. O godzinie szóstej będą
otwierane prezenty dla dzieci, a dorośli wymienią się podarkami o dziewiątej.
- To będzie prawie trzy tygodnie przed Bożym Narodzeniem. Czemu tak
wcześnie?
- Bowiem pózniej twojego ojca i Joan nie będzie. Zamierzają spędzić
święta i Nowy Rok na Tahiti. Czy ten termin ci odpowiada?
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by tak było. - Chance nawet nie
próbował ukryć ironii w głosie. - Za nic nie chciałbym stracić możliwości
uczestniczenia w świątecznej szopce ojczulka.
Chance odłożył słuchawkę i wpisał informację o spotkaniu do terminarza.
Wciąż jeszcze myślami był przy rozmowie z Anne. Uświadomił sobie, z jakim
napięciem w głosie przekazywała mu informacje, i poczuł wyrzuty sumienia.
Nie powinien był być wobec niej tak uszczypliwy. Wszak ona starała się tylko
jak najlepiej wykonywać swoją pracę. Postanowił wysłać jej bukiet kwiatów z
przeprosinami.
Zgodnie z przewidywaniami Marcie, piątek po Dniu Dziękczynienia był
wyjątkowo męczący. Już kiedy o ósmej otwierała sklep, przed drzwiami stał
tłumek klientów. I tak było aż do przerwy na lunch. Potem zrobiło się trochę
spokojniej. Zmieniła więc dekoracje na wystawie, a potem zajęła się
przygotowywaniem zaproszeń na świąteczny bal, który organizowała dla
pracowników. Była tak zajęta, że ze zdziwieniem spojrzała na ubranego już do
wyjścia Glena.
- Pozamykałem wszystko i zabezpieczyłem. Wszyscy poszli już do
domów. Potrzebujesz jeszcze czegoś ode mnie?
- Nie, dziękuję. - Marcie uśmiechnęła się. - Dobranoc, Glen. Do
zobaczenia jutro.
Zamknęła za nim frontowe drzwi i zabrała się do porządkowania kasy.
Chance nie odezwał się przez cały dzień. Sądziła, że byli umówieni na ten
wieczór. Tak jej się przynajmniej wydawało. Co chwila podnosiła oczy znad
- 70 -
S
R
rachunków i wyglądała przez okno. W końcu przyszedł moment, gdy pozostało
jej już tylko włączyć alarm, zamknąć drzwi i odjechać.
Starała się wyrzucić Chance'a z pamięci. I bez niego miała dość spraw do
załatwienia. Bożonarodzeniowe przyjęcie miało odbyć się u niej w domu,
czternastego grudnia o godzinie szóstej wieczorem. Zatem najdalej następnego
ranka musiała wysłać zaproszenia szczególnie ważnym klientom. Trzeba było
zaadresować koperty i nakleić znaczki. Pracownicy znali już termin, więc
zaproszenia mogła wręczyć im przy wypłacie.
Rozejrzała się po domu.
Właściwie wszystko było już gotowe. Oprócz świątecznych dekoracji.
Nie pozostało jej więc nic innego, jak tylko zabrać się do roboty. Wtedy
zadzwonił telefon.
- Słucham?
- Cześć! - usłyszała głos Chance'a. - Mam nadzieję, że ci nie
przeszkadzam?
- Nie, skądże. - Marcie uśmiechnęła się mimo woli.
- Zamierzałem przyjechać po ciebie, gdy będziesz zamykać sklep, ale [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl